Главная Случайная страница


Полезное:

Как сделать разговор полезным и приятным Как сделать объемную звезду своими руками Как сделать то, что делать не хочется? Как сделать погремушку Как сделать так чтобы женщины сами знакомились с вами Как сделать идею коммерческой Как сделать хорошую растяжку ног? Как сделать наш разум здоровым? Как сделать, чтобы люди обманывали меньше Вопрос 4. Как сделать так, чтобы вас уважали и ценили? Как сделать лучше себе и другим людям Как сделать свидание интересным?


Категории:

АрхитектураАстрономияБиологияГеографияГеологияИнформатикаИскусствоИсторияКулинарияКультураМаркетингМатематикаМедицинаМенеджментОхрана трудаПравоПроизводствоПсихологияРелигияСоциологияСпортТехникаФизикаФилософияХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника






BAŃKA MYDLANA





 

Od chwili oderwania się wyspa pływająca, unoszona prądem w północno-wschodnim kierunku, oddalała się coraz bardziej od wybrzeży Antarktydy. Od dawna Przylądek Pingwi-nów znikł w oddali ku wielkiemu zmartwieniu sternika, który tam pozostawił tylu dwunoż-nych przyjaciół. W obecnej samotności, tak okropnej, że kładła się ciemną chmurą na dusze rozbitków, lubił wspominać swoje przygody z bezlotkami. Mówił z czułością o młodych bębnach, które już zapewne opierzyły się dostatecznie i brały udział w połowach na różowe skorupiaki, nie potrzebując już czerpać pożywienia wprost z dzioba swoich rodziców, jak to czyniły w pierwszych tygodniach swego życia. Rozczulał się nad młodziutkimi foczkami, które pozostawione samotnie na krze czekały niecierpliwie na pojawienie się swych matek i na smaczne mleczko z ich piersi. Jego towarzysze tęsknili za zgiełkiem i rozgwarem, jaki panował w miasteczku pingwinów, które stało się poniekąd ich własną siedzibą, albowiem spędzali tam po kilka godzin dziennie. Teraz żadnego śladu życia prócz obłoczków wydycha-nych przez wieloryby. Jednakże zdarzało się kilkakrotnie, że olbrzymie zwierzęta pojawiały się w pobliżu góry lodowej i nasi żeglarze z prawdziwą przyjemnością śledzili ich taneczne ruchy. Nieraz się zdarzało, że potwór, płynący z szybkością kilkunastu mil morskich na go-dzinę, wyskakiwał nagle z fali. Przez sekundę jego wrzecionowate, białawe cielsko, pokryte nieraz gęsto pasożytami, ukazywało się wyraźnie oczom rozbitków, po czym olbrzym ze zdumiewającą gracją dawał znów nura w rozhuśtane jego ruchem bałwany i znikał bez śladu. Rozróżniano niebawem pomiędzy tymi zwierzętami dwie grupy: jedną bardzo poważną, któ-rej członkowie nigdy sobie nie pozwalali na żadne płoche igraszki, i drugą, do której należały okazy mierzące do 20 m; te ostatnie były ciągle w swawolnym ruchu. Igrały między sobą jak delfiny, wyskakiwały z wody, wykonywały piękne salto, po czym, jak najwprawniejszy gimnastyk, dawały nurka głową naprzód. Lecz były to bardzo krótkie widowiska, które tylko cokolwiek mogły rozproszyć niemiłosierne nudy, w jakie pogrążeni byli nasi obecni mimo-wolni podróżni.

Góra lodowa błąkała się, można powiedzieć nawet, tułała się po oceanie w towarzy-stwie wielu innych podobnych jej olbrzymów lodowych; gruchotała napotykane cieńsze kry, wciskała się w nie taranem. Nieraz obserwowano, że posuwa się ona naprzeciw wiatrowi, ulegając przemożnej sile prądu, który ją unosił. Wówczas robiła wrażenie wielkiego okrętu. Słońce, które zniżało się nieustannie, wywierało na górę lodową coraz to silniejszy wpływ. Należy bowiem wiedzieć, że promieniowanie w krainach polarnych jest równie silne, jak w górach; niejednokrotnie stawało się naszym rozbitkom tak gorąco, że pomimo kilkunastosto-pniowego mrozu chodzili po powierzchni swej lodowej wyspy bez futer, tylko w bluzach sportowych. Te zjadliwe promienie, przenikając w głąb bryły, wywoływały coraz to nowe pęknięcia. Od czasu do czasu jakaś bryła odrywała się od głównej masy i spadała z pluskiem w morze. Wyspa pływająca w ciągu kilkunastu dni swej tułaczki straciła jakąś dziesiątą część objętości pierwotnej; jej pierś, wyżłobiona miotem fal w głębokie bruzdy, dźwigała się coraz wyżej, podczas gdy przeciwległa jej strona zanurzała się głębiej, tak iż niebawem zrównała się z powierzchnia morza. Można by więc było w razie potrzeby bardzo łatwo spuścić po tej pochyłości na wodę kajak, który sternik utrzymywał w ciągłym pogotowiu.

Główna wnęka, powstała jeszcze w okresie, kiedy góra lodowa stanowiła część bariery lodowej u wybrzeży Antarktydy, sterczała już na jakieś 20 m nad poziom, pod nią utworzyła się, skutkiem uderzeń bałwanów, nowa bruzda i nasi podróżni przewidywali, że jeżeli ich wędrówka dłużej potrwa, to góra stanie dęba. Ich pałacyk kryształowy zamieni się w rodzaj okienka w pionowym murze lodu, tak że jego bok stanie się podłogą, a dach runie w morze.

Kapitan Ford był bardzo zaniepokojony tym zjawiskiem, gdyż nie spodziewał się, że góra lodowa tak szybko ulegnie niszczącemu działaniu fali i ciepła słonecznego. Dokonywał on codziennie obserwacji astronomicznych, które wykazały, że wyspa lodowa posuwa się mniej więcej 30 mil morskich na dobę w kierunku północno-zachodnim. Obecnie znajdowano się już pod 64° szerokości południowej i jak się zdaje, opuszczono od dość dawna Morze Weddella i unoszono się na otwartym oceanie.

Pewnego razu, kiedy kapitan był zajęty obliczaniem swoich danych, sternik, siedzący na najwyższym szczycie pochylającej się góry, wydał gromki okrzyk, który zelektryzował jego towarzyszy.

— Dym, dym! — wołał. — Jakiś parowiec znajduje się tuż pod linią widnokręgu. Jeszcze nie widzę jego masztów ani komina, ale słup dymu nie pozwala wątpić, że nareszcie napotkaliśmy okręt.

Inżynier i kapitan sprawdzili to spostrzeżenie, które wlało w ich serca strumień nadziei.

— Jamesie! Popraw naszą lampę, gdyż nie dymi ona jak należy — rozkazał kapitan.

— Muszę ją przenieść gdzie indziej, tutaj, gdzie właśnie stoję, ażeby nasz sygnał łatwiej było dostrzec z daleka.

Tak też uczyniono, lecz niestety wiatr niebawem wzmógł się do tego stopnia, że słup dymny, zamiast wznosić się wysoko ku niebu, przybrał niemal że poziomy kierunek; czarne kłęby, rozpraszane prądem powietrza, stały się niemal zupełnie niedostrzegalne. Daremnie sternik poprawiał knot, dolewał tranu, sygnał zawiódł oczekiwania. Rozbitkowie śledzili z na-tężoną uwagą obłoczek dymu, który wyraźnie malował się na tle szmaragdowych powierz-chni morza i nieba zasnutego srebrzystymi obłoczkami.

— Kurs północno-zachodni! — orzekł kapitan po dłuższej obserwacji. — Okręt płynie dość szybko i obawiam się, że nie znajdzie się bliżej od nas aniżeli obecnie. Za jakąś godzinę albo ujrzymy jego komin i maszty, albo też nie. W tym ostatnim wypadku nie możemy się spodziewać pomocy z tej strony.

— Jak szybko może on płynąć? — zagadnął zdenerwowany inżynier.

— Bardzo wolno, gdyż musi lawirować pomiędzy licznymi w tej okolicy morza górami lodowymi; oto właśnie zmienił kurs na południowy — odparł Ford. — Widzę już komin i grotmaszt. Płynie tylko motorem, gdyż na rejach nie dostrzegam żagli. Nic w tym dziwnego, bo manewrowanie płótnem w tym labiryncie gór lodowych byłoby bardzo trudne i niebez-pieczne.

Sternik, w którym nagle odezwał się człowiek czynu, zaklął siarczyście.

— Co za niedołęgi z nas, kapitanie! — zawołał. — Niech się pan nie gniewa, ale ja sądzę, że pieczone gołąbki nie wpadną nam same do gąbki. Jeżeli nie chcemy zmarnować tej tak szczęśliwej okazji, to musimy porzucić tę podłą wyspę i popłynąć na spotkanie parowca. Nie traćmy ani chwili drogiego czasu!

Z tymi słowy dzielny marynarz podskoczył do kajaka, ukrytego w szczelinie lodu, ażeby nie ześliznął się po pochyłym grzbiecie góry lodowej w morze, i przynaglał energicznie swoich towarzyszy do pośpiechu.

Istotnie, nie było co zwlekać. Szło tu o śmierć albo życie. Nie upłynęło więc parę minut, kiedy nasi podróżni, spuściwszy się po pochyłym grzbiecie góry, chlusnęli w morze, okrążyli górę i z całym wysiłkiem, na jaki mogli się zdobyć, zaczęli wiosłować w kierunku lawirują-cego parowca. Według obliczeń doświadczonego marynarza, jakim był kapitan, znajdował się on o jakieś 8 mil morskich. Należało się śpieszyć. Kapitan i sternik, wytężając całą swoją energię, płynęli po rozkołysanej powierzchni oceanu, starając się przeciąć drogę okrętowi. Jednakże pomimo to, iż kajak sunął po morzu jak mewa, odległość dzieląca go od słupa dymnego nie zmniejszała się bynajmniej. Sternik nie przestając uderzać wiosłem, klął coraz okropniej. Rzucał gromy i szpetne wyzwiska pod adresem sternika, marynarza siedzącego w bocianim gnieździe, kapitana — słowem, uraczył potokiem swej wymowy niezbyt wytwornej całą załogę dostrzeżonego statku.

— Toż to trzeba być ślepym od urodzenia, gawronem zapowietrzonym, żeby nie dostrzec naszego sygnału, naszej flagi. Bo też ci durnie całą swoją uwagę skupiają na tych przeklętych górach lodowych, bojąc się, żeby jedna z nich nie otarła się o ich burtę. Kapitan w tej chwili nie myśli o niczym innym, jak tylko o bezpieczeństwie swej skorupy, i założę się, że nawet dostrzegł nasz sygnał, ale mu niepilno ocalić życie bliźnim znajdującym się w niebezpieczeństwie. Bliższa ciału koszula niż kaftan.

W miarę jak czas upływał, nasi żeglarze opadali coraz bardziej z sił, lecz nie ustawali w wiosłowaniu, zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że podobna okazja nieprędko się im na-stręczy i że należało wyzyskać ją za wszelką cenę. Natężali więc swe mięśnie do ostateczno-ści. Kajak, pędzony szybko po sobie następującymi uderzeniami trzech wioseł, mknął jak strzała, co chwila zalewany rozbryzgami fali, która jednak nie wdzierała się do wnętrza, gdyż wszyscy trzej byli doskonale, wzorem Eskimosów, wciśnięci w pokład zaopatrzony w trzy otwory. Sternik z rozpaczą przekonywał się, że odległość dzieląca wątłą łódkę od parowca nie tylko nie zmniejszała się, lecz przeciwnie, stawała się coraz znaczniejsza. Po sześciu godzi-nach rozpaczliwych wysiłków, obezwładnieni, z sercami bijącymi z nadmiernego wysiłku jak młoty, nasi żeglarze opuścili bezradnie swe podwójne wiosła. Sternik klął jak potępieniec; kapitan, zdjąwszy futrzaną czapę, ocierał pot spływający kroplami po zarośniętej twarzy. Gromski wpił melancholijne spojrzenie w niknący pod widnokręgiem słup dymu.

— Bodaj was góra lodowa zatopiła, przeklęte gawrony! — zawołał sternik. Lecz nie na tym jednym życzeniu pod adresem znikającego kutra skończył się potok złorzeczeń poczci-wego Jamesa. Przez długi czas nie mógł się uspokoić. Zawiedziona nadzieja gryzła go jak jadowity robak w serce.

— Cóż chcesz, mój poczciwcze — perswadował kapitan — ujrzeliśmy bańkę mydlaną, łudziliśmy się jej pięknem przez chwilę, lecz prysła jak każda bańka. Wracajmy tedy do naszego kryształowego pałacyku i czekajmy dalej.

Zawrócono więc i starano się odróżnić swoją wyspę lodową od kilkunastu innych, które unosiły się w sąsiedztwie. Kapitan obliczył, że przez sześć godzin tej wyczerpującej gonitwy za okrętem, kajak zrobił kilkanaście mil morskich w kierunku północno-zachodnim. Po dro-dze mijano liczne góry lodowe, ale były one tak podobne do siebie, że niemożliwością wyda-wało się rozpoznać wśród nich tę, która do niedawna była ich siedzibą. Błąkano się więc przez dobrych kilka godzin po morzu, okrążano każdą napotkaną górę lodową i przyglądano się jej z różnych stron, lecz za każdym razem dochodzono do wniosku, że zachodzi pomyłka. Kiedy wreszcie znaleziono się w okolicach, gdzie według obliczeń kapitana, powinna znajdo-wać się opuszczona góra lodowa, zwątpiono zupełnie w możliwość odszukania jej. Sytuacja stawała się krytyczna. Nasi rozbitkowie zaczynali się obawiać, że wszystkie ich zapasy wraz z kryształowym pałacykiem zaginęły bezpowrotnie. Lecz koniec końców zupełnie niespodzie-wanie natrafiono na parę skór foczych i pingwinowych unoszących się na powierzchni morza.

— To tutaj! — zawołał uradowany sternik.

— Chyba się mylisz, kochany Jamesie, ta góra mi zupełnie nie przypomina kształtami tej, na której odbywaliśmy naszą podróż po oceanie.

— A jednak te skóry stanowią niezbity dowód, że dotarliśmy do naszej pływającej wyspy — upierał się sternik.

Kapitan przyglądał się bacznie potężnej bryle lodu, unoszącej się o kilkadziesiąt metrów od kajaka, i rzuciwszy okiem na rozkołysane fale, dostrzegł na nich nowy dowód, stwierdza-jący owo przypuszczenie. Był to pręt bambusowy z flagą sygnałową. Unosił się on kołysany łagodnie falą niedaleko kajaka, tak że Gromski bez trudności wyciągnął go z wody.

— Cóż to wszystko ma znaczyć? — pytał głośno, rozkładając ze zdumieniem ręce. — Ta góra lodowa wygląda całkiem odmiennie aniżeli nasza wysepka. Na jej wierzchołku widzę kilka kamieni, których tam wcale nie było.

Kapitan Ford zastanowił się głęboko. Jego wzrok śledził kształty góry, wreszcie dzielny marynarz zaklął niegorzej od sternika.

— No, możemy sobie powinszować, uniknęliśmy bowiem, dzięki temu kutrowi, które-go nie zdołaliśmy dopędzić, niechybnej śmierci. Rozumiem teraz, co się stało podczas goni-twy za bańką mydlaną. Nasza wyspa, która już niemal stawała dęba, kiedyśmy ją opuszczali, przewróciła kozła, jej grzbiet znajduje się obecnie na spodzie, a podstawa wychynęła na powierzchnię. Widzicie te odłamki skał, których tutaj, pełno? Są to szczątki skal lodowatych, po których szorowało dno lodowca. Dzięki właśnie takim odłamkom uczeni przekonali się, że ląd Antarktydy składa się na całym swym obszarze ze skał takich, jak granity, gnejsy, łupki krystaliczne, bazalty.

— Nic a nic mnie nie obchodzą w tej chwili te wszystkie naukowe wywody. Niech ta przeklęta Antarktyda składa się z czego tylko się jej podoba — mówił rozgoryczony sternik. — Jeżeli pan odgadł prawdę, to nasz pałacyk kryształowy znajduje się obecnie o jakieś 200 m pod powierzchnią morza, a my zostaliśmy bez żadnych środków do życia. Mój Boże, cała tona doskonałego mięsa, paręset kilo ryb, nasze posłania ze skór, nasze garnki, nasza lampa sygnałowa, wszystko to leży gdzieś tam na dnie i co my teraz poczniemy? Ani przytułku, ani żywności, ani paliwa. Przeklęta góra lodowa ładnie nas urządziła. Zaczynam doprawdy żałować, że nie fiknęła tego koziołka razem z nami. Już by się ta nasza udręka skończyła.

— Bardzo brzydko mówisz — złajał go Ford. — Nie powinniśmy tracić nadziei, że koniec końców jakaś pomoc się znajdzie. Doskonale uczyniłeś przygotowując kajak na po-dróż. Mamy cokolwiek żywności, tranu, nasze narzędzia astronomiczne i nawet naszą lancę. Na krach będziemy mogli upolować z łatwością jakąś fokę, więc z głodu nie pomrzemy. Ze skóry zrobimy sobie śpiwory, tran pozwoli nam rozpalić sobie ognisko, przy którym upiecze-my mięsiwo.

— Tak, tak, ale tego wszystkiego nie na długo nam wystarczy. To przeklęte lato nie-bawem się skończy. I tak już mróz nam dokucza, a co się z nami stanie, kiedy słońce się ukry-je na pół roku przed naszymi oczyma?

— Ha, znajdziemy sobie gdzieś grubą krę, jakieś stare pole lodowe, zbudujemy sobie chatkę eskimoską i jakoś będziemy się starali przeżyć tę długą noc.

Gromski, słuchając tych optymistycznych wywodów swego towarzysza niedoli, uśmie-chał się smutnie. Znać było, że nie podziela bynajmniej nadziei kapitana.

— Czyż więc mamy znowu szukać schronienia na tej górze lodowej, na której tak sro-dześmy się zawiedli? — zapytał. — A jeżeli jej przyjdzie fantazja znowu wywinąć koziołka?

— Ha, możemy także umieścić się na innej, przecież tu ich nie brak, wybierzemy sobie jakąś solidniejszą i tam spróbujemy zbudować sobie z kawałków lodu jakie takie schronisko.

— Według mnie lepiej pozostać przy starej — zadecydował sternik. — Mam bowiem nadzieję, że jeszcze znajdziemy to i owo z naszych zapasów. Przecież tłuste połcie mięsa albo też i skóry mogą wypływać od czasu do czasu na powierzchnię i wtedy wyłowimy z morza choćby drobną część z takim trudem nagromadzonej żywności.

I kapitan, i inżynier przyznali słuszność sternikowi, zbliżono się więc do góry lodowej majestatycznie kołyszącej się na fali i, choć z wielkim trudem, zdołano wspiąć się na nią, pozostawiając kajak przykotwiczony do jej boku w miejscu łatwo dostępnym.

Tak więc nasi rozbitkowie znowu znaleźli się po doznanych zawodach na swojej wyspie pływającej, która jednak zmalała do połowy i sterczała mniej więcej na kilkanaście metrów z toni oceanu. Wygląd jej stawał się coraz dziwaczniejszy, bałwany żłobiły w jej cielsku jakieś bramy, jaskinie, korytarze, do których z łoskotem wdzierała się woda morska. Były to jakby odgłosy wielkich dzwonów, to znów oddalonego grzmotu, ryku słoni morskich — wydawało się, że w łonie góry lodowej tkwi jakaś potężna orkiestra, napełniająca labirynt lodów jakimś niesamowitym zgiełkiem, który mocno działał rozbitkom na nerwy.

 

 

Date: 2016-02-19; view: 304; Нарушение авторских прав; Помощь в написании работы --> СЮДА...



mydocx.ru - 2015-2024 year. (0.008 sec.) Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав - Пожаловаться на публикацию