Главная Случайная страница


Полезное:

Как сделать разговор полезным и приятным Как сделать объемную звезду своими руками Как сделать то, что делать не хочется? Как сделать погремушку Как сделать так чтобы женщины сами знакомились с вами Как сделать идею коммерческой Как сделать хорошую растяжку ног? Как сделать наш разум здоровым? Как сделать, чтобы люди обманывали меньше Вопрос 4. Как сделать так, чтобы вас уважали и ценили? Как сделать лучше себе и другим людям Как сделать свидание интересным?


Категории:

АрхитектураАстрономияБиологияГеографияГеологияИнформатикаИскусствоИсторияКулинарияКультураМаркетингМатематикаМедицинаМенеджментОхрана трудаПравоПроизводствоПсихологияРелигияСоциологияСпортТехникаФизикаФилософияХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника






Wiat lodów jest piĘkny





 

Inżynier Gromski, który po raz pierwszy w życiu oglądał świat lodów, coraz bardziej był przejęty jego bajkową, nieporównaną pięknością. Zdarzały się chwile, że zatrzymywał się na skraju bariery lodowej, zatapiał wzrok w dal i wydawał okrzyk zachwytu. Wsłuchiwał się z rozkoszą w szum szmaragdowych fal, rozbijających się z rykiem o spiętrzony wał lodowy, obramowany olbrzymimi krami. Pełno było w nich szpar, szczelin, przez które, jak oczy bóstwa północy, przeglądały wody. Latem, kiedy słońce świeci nie zachodząc wcale, lód przylądkowy jest ciemnozielony, przechodzący miejscami w ultramarynowy odcień. Dalej od wybrzeży, uwieńczonych ciągnącą się w nieskończoność barierą, unoszą się majestatyczne olbrzymy — góry lodowe. Góry lodowe nie są dziećmi oceanu, lecz lądu. Są one po prostu olbrzymimi odłamami lodowców, które z wnętrza kontynentu spływają ku oceanowi. Kra-wędź ich urywa się tworząc wyniosłą ścianę kryształową. Od niej to odrywają się liczące po kilka kilometrów szerokości i długości płaskie tafle lodowe. Są to prawdziwe wyspy pływają-ce, wynurzające się na kilka pięter z oceanu, a pogrążone w nim na głębokość paruset metrów. Tak wyglądają młode góry lodowe, lecz w miarę tego jak się starzeją, ta regularna ich postać przeobraża się coraz bardziej pod działaniem uderzeń fal morskich, słońca, wichrów i śniegów. Olbrzymie cielsko stopniowo staje się coraz mniejsze, ulegając zarazem głębokim i dziwacznym przeobrażeniom. W miejscu gdzie bałwany gnane burzą uderzają o jego boki, powstaje szeroka, coraz głębsza wnęka pozioma, która z czasem opasuje dokoła całą górę lodówą. Wnęka ta jest najgłębsza z frontu, niejako na piersiach góry lodowej, którymi toruje ona sobie drogę wśród kry i fal. Ma to ten skutek, że góra lodowa staje się z przodu lżejsza niż z tyłu, wnęka dźwiga się zatem w górę, tył zaś zanurza się coraz głębiej. Teraz na poziomie fal z przodu powstaje nowa wnęka w postaci rynny i powyżej opisany proces powtarza się. W ten sposób góra lodowa przybiera postać olbrzymiej muszli srebrnej, rzeźbionej z obu boków w wachlarz rozbiegających się z dołu wąwozów. Ostatecznie góra lodowa dokonuje całkowitego obrotu, wywraca jakby koziołka i zamiast dawnej powierzchni ukazuje nam swoje dno usiane kamieniami wyniesionymi z głębi lądu. Lecz na tym nie koniec. Działanie fal trwa dalej. Wynajdują one w górze lodowej miejsca, w których lód nie jest tak twardy i jednolity, jak w całej masie. Rzeźbią więc coraz to głębsze groty w cielsku olbrzyma, a nieraz przebijają je na wylot, tworząc jakby jakieś triumfalne bramy, nawy, świą-tynie, galerie pałaców, całe labirynty sal kryształowych. Wytwarza się fantastyczna całość, przypominająca zamki wyśnione w fantazji jakiegoś zwariowanego architekta. Do tych pała-ców bajkowych wdzierają się z łoskotem fale, pędzą jedna za drugą po salach i korytarzach, walą z hukiem w mury i kolumny, przy czym powstaje jakiś szalony zamęt, ogłuszający zgiełk, rzucający trwogę w serca śmiałków, którzy się odważyli zajrzeć do wnętrza tego zaczarowanego pałacu kryształowego. Już z dala przepływający żeglarze słyszą ten srebrzysty huk, jak gdyby odzywały się liczne dzwony na wieżycach olbrzymiej katedry. Proces niszcze-nia pływającej góry lodowej trwa nieprzerwanie przez dłuższy czas, gdyż błąka się ona nieraz długo po oceanie, zanim doszczętnie się rozpadnie. Przy schyłku swojego życia staje się coraz piękniejsza. Wreszcie nadchodzi nieuchronny koniec, śmierć olbrzyma, który nieraz przez parę lat włóczył się po morzach gnany prądami, huraganami, powoli przygotowującymi mu zgon. Zmurszały olbrzym, którego dziwacznie wyrzeźbione części ledwie trzymały się razem, utyka gdzieś między nadbrzeżnymi krami i poddaje się zdradzieckim promieniom słońca. Aż nagle rozlega się rozgłośny huk, niby salwa dział i fantastyczne zamczysko rozsypuje się. Odłamki mieszają się ze zwyczajną słoną krą morską i całe to zjawisko znika jakby za skinie-niem różdżki czarnoksiężnika. Lecz przyroda nie ustająca w swej pracy spycha nowe odłamy lodowca w otchłań oceanu, rodzą się nowe góry lodowe, jeszcze większe, doskonalsze i zalu-dniają, niby jakieś bajeczne istoty, szmaragdowe tonie. W tych wędrowcach nęci wzrok nie tylko ich majestatyczna potęga wielkości, fantastyczność kształtów, pełne godności ruchy, spokojne, niezmącone trwogą kołysanie się wśród rozhukanych bałwanów i dmących z ży-wiołową siłą orkanów, lecz także iskrząca się srebrzyście białość, czasami lśniąca w pieszczo-tach słonecznych blasków, to znów widmowo przyćmiona mgłami zmieniająca się nagle w głęboki błękit. Góry lodowe stają się jakby przeolbrzymimi turkusami lub szmaragdami. Niezrównana gra barw powstaje w jaskiniach i wnękach rzeźbionych przez fale i wichry.

Ale i zwykłe kry zrodzone na morzu mają swoiste piękno. Unoszą się one pomiędzy górami lodowymi, jak stada wędrownego ptactwa w różne strony.

Najcudniejszym staje się ten obumarły świat podczas długotrwałego zachodu słońca. Gwiazda dzienna rzuca na lodowce jaskrawoczerwone promienie, zamieniając je na rubiny i na bryły złota. Występuje tu cała gama najsubtelniejszych barw, poczynając od srebrzysto-złocistej, krwistej, szmaragdowej, turkusowej, a kończąc na ciemnofioletowej. Wówczas żeglarzowi wydaje się, że płynie po szmaragdowych falach, pomiędzy olbrzymimi złomami rubinów, opałów i ametystów.

Kiedy półroczna noc skuwa mrozem te wszystkie lody w jeden pancerz, świat podbie-gunowy zdobywa się na nową krasę. Na ciemnoszafirowym niebie iskrzą się miliardy gwiazd, blady księżyc otacza się świetlanymi kołami, zorza biegunowa zasnuwa indygowy płaszcz firmamentu swymi fajerwerkami, wobec których nasze ognie sztuczne są niedołężnymi, bladymi tworami. Paleta największego artysty nie zdołałaby odtworzyć tych nieskończonych odcieni, a wszystko to przybiera w zorzy polarnej najfantastyczniejsze formy co chwila się zmieniające. Niebo i lodowce lśnią bajkowymi blaskami, powstaje jakaś dzika orgia barw, zimne płomienie liżą strop niebios — cud przyrody, wobec którego pióro i pędzel są bezsilne.

Kapitan, już od dawna oswojony z tym cudnym światem podbiegunowym, do którego kilkakrotnie w życiu zaglądał, myślał jako człowiek praktyczny o przygotowaniu się na zimo-wisko. Doszedłszy do wniosku, że powłoka balonu nie będzie dostateczną ochroną od trza-skających mrozów, zamierzał zdobyć dostateczną ilość skór, pozeszywać je razem i przezna-czyć na pokrycie dachu.

— Już przeszło miesiąc daremnie podajemy sygnał dymny — mówił przechadzając się z inżynierem wzdłuż skraju bariery lodowca. — Nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego w tym roku nie zjawiają się tutaj wielorybnicy, na których pomoc liczymy. Jeżeli upłynie jeszcze parę tygodni, sezon się skończy i pozostaniemy tutaj na długą zimową noc. Smutne to perspektywy dla nas. Wiem bowiem z doświadczenia, jak trudno nerwom ludzkim wytrzymać tak długi okres przenikliwego zimna, szalejących burz śnieżnych, a co najgorsze, nocy nie-przerwanej. W tych warunkach można dostać melancholii albo nawet popaść w obłęd.

— Cóż jednak na to poradzić? — odparł inżynier. — Musimy pogodzić się z losem, gdyż nie jest w naszej mocy odwrócić sytuacji na pomyślniejszą.

—Musimy wyprawić się na duże białe foki i. na słonie morskie, gdyż małe skóry i w dodatku dość cienkie nie są odpowiednim materiałem na zimowy dach naszego kryształowe-go pałacyku.

W dodatku noszę się z zamiarem zbudowania sporego kajaka, który by uniósł w razie potrzeby nas wszystkich trzech wraz z naszym szczupłym dobytkiem. Nauczyłem się tej sztu-ki od Eskimosów na Dalekiej Północy. Na szczęście znajdujemy się w posiadaniu kilkunastu tyczek bambusowych różnej grubości — szczątków naszej gondoli — co nam ułatwi to zada-nie. Eskimosi w braku drzewa używają na szkielet swych kajaków fiszbinu wielorybiego. Wprawdzie widziałem kilkakrotnie obłoczki skroplonej pary, wydobywającej się z płuc tych olbrzymów, kiedy wypływają na powierzchnię dla nabrania powietrza, lecz samych wielory-bów oko moje nie dostrzegło jak dotąd. Owe wydechy wskazują jednak, że okolice Morza Weddella nie są pozbawione największych ssaków ziemskich. Wprawdzie tępione przez kilkanaście ostatnich lat niemiłosiernie, stały się one stosunkowo rzadką zwierzyną, lecz i tak powinny by zwabić tutaj łowców. Dlaczegóż więc nie zjawili się oni? Przypuścić chyba nale-ży, że to morze jest gdzieś na północy zabarykadowane grubą krą, tamującą dostęp do jego wnętrza statkom wielorybniczym. Jakże inaczej wyjaśnić sobie tę pustkę, jaka nas otacza?

Tego samego dnia w towarzystwie sternika, uzbrojonego w swoją wielką lancę, i inży-niera uzbrojonego w dubeltówkę, kapitan Ford zapuścił się na rozległą ławicę, rozciągającą się wzdłuż brzegów Przylądka Pingwinów. Obserwowano bacznie powierzchnię pola lodowe-go, które miało w tym miejscu przynajmniej metr grubości i przymarzło już do nagich wy-brzeży. W odległości kilometra dostrzeżono kilka większych czarnych plam, w których bystre oko sternika rozpoznało stado słoni morskich i fok dużego kalibru. Posuwano się ostrożnie ku upatrzonej zwierzynie, chociaż ta nie zdradzała żadnych objawów niepokoju. Słonie morskie spały sobie smacznie o kilkadziesiąt metrów od lekko falującego morza. Od czasu do czasu jakiś nowy przybysz gramolił się na krę i przyłączał się do stada.

Niebawem myśliwi znaleźli się o kilkanaście metrów zaledwie od olbrzymich zwierząt, z których każde ważyło przynajmniej tysiąc kilogramów. Przyglądały się one obojętnie nie znanym sobie postaciom. Sternik podszedł do starego samca, widocznie przewodnika stada, i połechtał go końcem lancy w krótką trąbę, która zjednała mu nazwę słonia. Potężna masa cielska poruszyła się niezgrabnie, lecz sternik przypuszczał, że to dotknięcie nie wznieciło bynajmniej gniewu w potworze, choć jego oczki zamigotały jakimś zdradliwym blaskiem.

— No, mój stary, masz grubą skórę, chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, żeby nam ją oddać na dach naszego pałacyku.

— Może by lepiej było zastrzelić tego grubasa z dubeltówki, przyłożywszy mu lufę do samego ucha — odezwał się Gromski gotując swoją fuzję.

— Szkoda nabojów, których i tak nie mamy wiele — odparł sternik. — Poradzę sobie z nim moją lancą. Trzeba to jednak zrobić cokolwiek na uboczu, gdyż obawiam się, żeby stado nie ujęło się za swoim wodzem. Niech więc pan, inżynierze, wymłóci go po grzbiecie swoją laską, niech się cokolwiek bestia oddali od towarzyszy...

Z tymi słowy James stanął naprzeciwko niezdarnego cielska i dał znak inżynierowi, który zaczął okładać kijem wodza stada. Ten jednak niewiele sobie robił z tych uderzeń i ciosów, które spadały na jego twardą skórę, podbitą grubą warstwą tłuszczu. Wobec tego sternik zaczął kłuć słonia w trąbę ostrzem swej lancy. Biedaczysko, jak się okazało, zbyt zaufał pokojowemu usposobieniu olbrzyma, gdyż ten nagle, zanim jeszcze człowiek zdołał się zorientować, rzucił się naprzód, powalił na lód sternika, przycisnął go swymi przednimi pletwowatymi nogami i wydał donośny ryk. Niefortunny myśliwy przygnieciony toną ciężaru nadaremnie usiłował wydobyć się spod tej żywej masy; całe jego szczęście, że słoń morski nie posiada kłów, jakie ma mors arktyczny, i że z trudnością może używać jako broni zaczep-nej swoich zębów. Gdyby było inaczej, los Jamesa nie byłby godzien zazdrości. Słoń trzy-mając pod swoimi piersiami przerażonego sternika, uniósł się na przednich odnóżach i ryczał wściekle.

— Pal mu w łeb, inżynierze! — zawołał Ford.

Gromski przyskoczył, wycelował w ucho olbrzyma i wystrzelił. Musiał jednak poświę-cić dwie kule, żeby dobić kolosa broczącego obficie krwią z roztrzaskanej czaszki. Teraz dopiero udało się Jamesowi wydostać spod jego cielska. Był już najwyższy czas, bo biedak tracił dech i zdawało mu się, że trzasną mu wszystkie żebra w klatce piersiowej. Długo musiał rozcierać boki, zanim przyszedł cokolwiek do siebie. Tymczasem inne słonie morskie spło-szone snadź hukiem wystrzału powskakiwały niezdarnie do wody i na polu lodowym pozosta-ła tylko zdobycz.

Całe dwie godziny zajęło myśliwym ściągnięcie skóry z olbrzyma, który okazał się bardzo tłusty, tak iż dostarczył sporego zapasu tranu do zasilenia lampy sygnałowej i na opał zimowy. Kapitan oświadczył, że tylko tłuszcz i skórę należy zabrać, mięso zaś pozostawić żarłocznym petrelom i mewom, które już nadleciały i natrętnie dopominały się o udział w tej niespodziewanej zdobyczy.

Skóra była tak ciężka, że z niemałym trudem zawleczono ją na przylądek, rozłożono na słońcu, oskrobano z tłuszczu i z mięsa i pozostawiono tak przez dłuższy czas, ażeby dokła-dnie wyschła. A i po wyschnięciu ważyła z górą 200 kg, tak że nasi rozbitkowie niemało się napocili, zanim wyciągnęli ją wyłomem w lodowcu na jego powierzchnię. Przykryła ona dach kryształowego pałacyku, który wzmocniono od wnętrza lodową kolumną. Tak więc schroni-sko było przygotowane na nadciągające orkany i śnieżyce, które nie kazały na siebie czekać aż do końca lata. Wybuchały bowiem w kilkudniowych odstępach z niesłychaną gwałtowno-ścią, więżąc na czas dłuższy rozbitków powietrznych w ich oryginalnej siedzibie.

Upływało już niemal dwa miesiące od chwili zainstalowania się na wybrzeżach oceanu. Bezlotki wyprowadziły już swoje młode, które szybko rosły i za kilka tygodni miały się udać w swoją zwykłą wędrówkę na północ, na brzeg morza wolnego od lodu. Czekały na nie tam cale ławice drobnych raczków, głowonogów, meduz i innych stworzeń morskich, którymi żywią się nie tylko ptaki, ale najpotężniejsze zwierzęta globu ziemskiego — wielorybowate.

Nasi podróżni ze swej strony byli zaopatrzeni w dostatek mięsa, mrożonych ryb i smacznych piersi bezlotków. Mogli więc w ostateczności przezimować w pustyni lodowej, nie lękając się głodu. Kilkanaście worków skórzanych napełnionych tranem zapewniało im opał i światło na sześciomiesięczną noc podbiegunową. postrach ludzi zmuszonych spędzać ją w kraju lodów i ciemności. Jednakże nie tracono nadziei, że koniec końców pojawi się jakiś statek wielorybniczy i wybawi ich z tego odludzia; atoli tygodnie mijały, a nic się w położe-niu naszych rozbitków nie zmieniało, tak iż powoli zwątpienie zaczęło wkradać się do ich dusz.

 

Date: 2016-02-19; view: 312; Нарушение авторских прав; Помощь в написании работы --> СЮДА...



mydocx.ru - 2015-2024 year. (0.007 sec.) Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав - Пожаловаться на публикацию