Главная Случайная страница


Полезное:

Как сделать разговор полезным и приятным Как сделать объемную звезду своими руками Как сделать то, что делать не хочется? Как сделать погремушку Как сделать так чтобы женщины сами знакомились с вами Как сделать идею коммерческой Как сделать хорошую растяжку ног? Как сделать наш разум здоровым? Как сделать, чтобы люди обманывали меньше Вопрос 4. Как сделать так, чтобы вас уважали и ценили? Как сделать лучше себе и другим людям Как сделать свидание интересным?


Категории:

АрхитектураАстрономияБиологияГеографияГеологияИнформатикаИскусствоИсторияКулинарияКультураМаркетингМатематикаМедицинаМенеджментОхрана трудаПравоПроизводствоПсихологияРелигияСоциологияСпортТехникаФизикаФилософияХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника






W szponach burzy





 

Inżynier zwrócił się do kapitana Forda o wskazówki meteorologiczne.

— Czyż jest możliwe — zagadnął — ażebyśmy w tych okolicach spotkali się z jaką burzą?

— Jest to bardzo prawdopodobne, gdyż wiatry wschodnie, obserwowane stale na wy-brzeżach Antarktydy, przeważnie nie należą już do antycyklonów. Stały się one powoli wia-trami cyklonowymi, dlatego też przynoszą opady. Atmosfera w antycyklonie jest sucha i bez-obłoczna, dzięki czemu mogliśmy do niedawna bez żadnej przeszkody dokonywać naszych spostrzeżeń astronomicznych. Wielki antycyklon lądu stałego opasany jest tak jakby łańcu-chem stałych cyklonów. Musi on z nimi walczyć i często ulega ich przemożnej sile. Wdzie-rają się one daleko w głąb lądu i zdaje mi się, że właśnie znajdujemy się w pobliżu takiego cyklonu lokalnego, który nas niebawem pochwyci w swoje szpony. Czeka nas ciężka walka, w której musimy się zachować, niestety, całkiem prawie biernie, gdyż motor nasz jest bezsil-ny, a raczej nie mamy go już do dyspozycji.

Niech pan jednak pamięta, że gdyby nawet najokropniejszy huragan pochwycił nas w objęcia i pędził w tych pustkowiach z szybkością 200 km na godzinę, to nie będziemy wcale odczuwali tej szalonej szybkości. Jesteśmy bowiem w takim samym położeniu, jak korek wrzucony w wir na rzece. Będzie nam się zdawało, że znajdujemy się w stanie prawie zupeł-nego spoczynku. Koniec końców cyklon wessie nas w siebie, będzie nami kręcił w kółko, po liniach spiralnych mających coraz mniejszy promień, aż wreszcie dostaniemy się do tak zwa-nego oka, gdzie panuje zupełna cisza.

W tym oku, szanowny inżynierze, dzieją się bardzo ciekawe zjawiska. Zastanawiając się nad losami jakiejś molekuły powietrza, wchodzącej w skład tego wiru, musimy sobie uprzytomnić, że dostawszy się do oka, nie może ona w nim pozostawać długo, gdyż napierają na nią inne molekuły, wchodzące w skład tego olbrzymiego leja. Powietrze w nim ulega wyrzuceniu w górę; tak też będzie i z naszym balonem. Wzniesie się on na pewną znaczną wysokość i wydobędzie się z tego szalonego walca. W ogóle dolne wiatry wschodnie na Antarktydzie w miarę tego, jak będziemy posuwali się w górę, zbaczają stopniowo poprzez południe, południowy zachód i zachód aż do kierunku północno-zachodniego. Dym z wulka-nu Erebusa, który sięga do czterech tysięcy kilkuset metrów nad poziom oceanu, jest dosko-nałą chorągwią, widać na niej, jak dolne wiatry wschodnie w tych warstwach zbaczają stopniowo poprzez południe i zachód, aż do kierunku północno-zachodniego, ale to są dane odnoszące się do stosunków normalnych. My zaś znajdujemy się, jak przypuszczam, w pierw-szych skrętach nadbrzeżnego cyklonu.

— Dziękuję ci, kapitanie, lecz doprawdy pańskie naukowe objaśnienia w niczym nie zmieniają naszej sytuacji.

Żeglarze powietrzni siedzieli w gondoli pogrążeni w głębokiej zadumie. Wiedzieli, że są biernymi aktorami tego dramatu, jaki się wokoło nich rozgrywał.

Sternik, który siedział okutany w wełniane kołdry i obserwował giroskop, zerwał się nagle ze swego miejsca i wskazał palcem na zakończony okuciem pręt na przedzie gondoli.

— Palimy się! — zawołał.

— Ogień? — pytał zaniepokojony Gromski.

— To tylko ogień św. Eliasza — uspokajał towarzyszy kapitan Ford. — Widzę coś podobnego na twojej głowie, szanowny inżynierze. Otoczona jest ona świetlaną aureolą, co cię czyni podobnym do jakiegoś świętego z obrazu.

— I twoja broda, szanowny kapitanie, sypie jakby milionami drobnych iskierek! — za-wołał śmiejąc się Gromski. — O! — Sternik podniósł rękę, a na końcach jego palców zabły-sły fosforyczne ogniki. — Jest to dowód, że znajdujemy się w atmosferze przesyconej elektrycznością, gdyż tego rodzaju zjawiska, jak ogień św. Eliasza, zdarzają się tylko w takich warunkach. A mnie się wydawało, że w polarnych strefach tego rodzaju zjawiska nie zdarzają się na skutek zimna. Widzę jednak, żem się omylił.

Iskry elektryczne ukazywały się z lekkim trzaskiem na wszystkich sterczących i ostrych przedmiotach, jakie znajdowały się w gondoli. Ford zapewnił towarzyszy, że nie grozi to żadnym niebezpieczeństwem. Inna sprawa, gdyby nadmiar elektryczności atmosferycznej wyładował się w postaci piorunów, które zawsze biją podczas cyklonu w cieplejszych okoli-cach naszego globu. Tutaj jednak panowała głęboka cisza; gdyby nie to, że nasi żeglarze zda-wali sobie sprawę, iż orkan unosi ich z niesłychaną szybkością, po spiralnej linii, to nie od-czuwaliby niemal tego, że znajdują się w ruchu. Gdyby nie coraz gęściej padający śnieg nie wiedzieliby nawet, że znajdują się w łonie straszliwego orkanu. Pomiędzy balonem, unoszą-cym się w powietrzu, a okrętem, znajdującym się na pełnym morzu, zachodzi wielka różnica podczas burzy. Statek powietrzny nie odczuwa bowiem prawie wcale siły wiatru. Natomiast okręt wydany jest na jego łaskę i niełaskę. Dopóki „Polonia” znajdowała się wysoko ponad lądem, nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo. Mogła tak podróżować nawet po parę dni, nie narażając się na nic złego. Biada jednak, gdyby znalazła się tuż nad ziemią, wówczas bowiem dopiero odczułaby całą potęgę burzy.

— Na jakiej wysokości znajdujemy się? — zagadnął po niejakim czasie Gromski.

— Wysokościomierz wskazuje już tylko 2000 m wzniesienia nad poziom morza — odparł zaniepokojony nieco kapitan. — Jeżeli się nie mylę, to ląd leży o jakieś paręset metrów zaledwie pod nami. Dlatego też musimy wyrzucić nieco balastu, ażeby szybować na pułapie przynajmniej 2500 m.

— Sterniku! — zakomenderował inżynier. — Wyrzucamy jakiś większy kamień.

— Rozkaz! — odparł James. — Chyba 50 kg wystarczy. Dobrze, że ten pocisk spada w takie pustkowie, bo inaczej mógłby zabić kogoś.

Balon podniósł się o jakieś 200 m, lecz po upływie pewnego czasu znowu zaczął niepokojąco opadać.

Gromski zamyślił się.

— Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo — rzekł po chwili. — Widocznie śnieg, nagromadzający się na powłoce naszego balonu, obciąża go coraz bardziej i spycha w dół. Zapewne na górze, na skutek straty gazu, potworzyły się zagłębienia w formie jakichś wielkich mis, które śnieg powoli wypełnia. Na razie radzimy sobie pozbywając się balastu, lecz co będzie, jeżeli ta masa śniegu przygniecie nas do ziemi? W oka mgnieniu orkan rzuci nas na lodowiec i... koniec. Śmierć nasza będzie prędka i niechybna. Jeżelibyśmy nawet nie pogruchotali kości od razu, tę zginiemy bez ratunku w tej pustyni.

— Czy nie ma na to żadnej rady? — zagadnął kapitan.

— Jest! Ale bardzo niebezpieczna to sprawa wdrapać się po lince na szczyt balonu i usunąć z niego nadmiar śniegu, który na szczęście nie jest mokry i zapewne nie przylega do powłoki.

Słuchając tych słów sternik podniósł rękę w górę.

— Ja postaram się to zrobić! — zawołał. — Wszak od dzieciństwa przywykłem wdra-pywać się na maszty. Podczas wichru na morzu jest to robota nawet dosyć niebezpieczna, gdyż maszty chwieją się na skutek kołysania okrętu. Ale tutaj będzie łatwiej; zaraz się pan przekona, szanowny inżynierze, że choć niedawno doznałem tak przykrej przygody i potłu-kłem się zdrowo, spadając w śnieg, to jednak nie jestem jeszcze do niczego.

— Ale przecież nie mógłbyś zgarniać śniegu rękami, choćbyś się znalazł na grzbiecie naszego statku powietrznego!

— To byłaby robota mozolna i mało skuteczna. Musicie mi dać jaką porządną miotłę albo szuflę!

Inżynier zamyślił się.

— Skąd my tu weźmiemy miotłę? — rzekł rozkładając ręce. — Żadnej szufli ani łopaty także nie posiadamy, zresztą takie ostre narzędzie metalowe mogłoby uszkodzić powłokę, wówczas gaz zacząłby się ulatniać i położenie nasze jeszcze by się pogorszyło.

— A mnie się zdaje, że skoczywszy po rozum do głowy, zmajstrujemy wcale niezłą miotłę.

— A to jak, z czego?

— Z jakiegoś grubszego pręta bambusowego! — zawołał sternik. — Przecież to jest włóknista trzcina, dajcie mi tylko ostrego noża, to wam zaraz pokażę, że nie święci garnki lepią.

Uczyniono zadość jego życzeniu i sternik zabrał się do pracy. Uciął kilka kawałków długich na 50 cm i zaczął mozolnie rozszczepiać je wzdłuż na coraz to cieńsze patyczki. W końcu, po paru godzinach tej czynności, znalazł się w posiadaniu dużego pęka włókien, tak cienkich jak podwójny włos koński. Cały taki pęk związał mocno drutem w jednym końcu i pokazał z triumfem inżynierowi ten drewniany pędzel, mierzący u podstawy 50 cm średnicy. Skrępowany drutem jego koniec wcisnął w rurę bambusową, przybił mocno kilkoma gwoź-dziami, tak ażeby nie wypadł z tej oprawy, i miotła była gotowa.

— Dzielnie się spisałeś, Jamesie! Przyznaję ci, że masz łeb na karku — pochwalił kapitan. — Przywiążemy ci do ramienia tę twoją miotłę, żeby ci nie przeszkadzała przy wspinaniu się w górę, no i jazda.

Sternik nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Rozgrzawszy nieco ręce sposobem, któ-rego używają dorożkarze na mrozie, chwycił pewną dłonią za jedną z linek podtrzymujących gondolę i nie upłynęła minuta, a znalazł się na grzbiecie aerostatu, zniknąwszy z oczu towarzyszom.

— Aj, aj! — zawołał stamtąd. — Mnóstwo śniegu leży tutaj. Jeszcze godzina albo dwie, a przytłoczyłby nas ten ciężar do ziemi, choćbyśmy wyrzucili cały nasz balast.

Usłyszano szum poruszanej miotły i z grzbietu „Polonii” posypały się chmury śniegu, zgarnianego energicznie w dół.

Natychmiast uwidocznił się skutek tej czynności. W przeciągu godziny, podczas której sternik zmiatał gorliwie śnieg z grzbietu balonu, wzniesiono się na jakieś 500 m w górę. Niebezpieczeństwo zetknięcia się z ziemią na razie minęło. Ale śnieg padał coraz gęstszy, toteż sternik nie wrócił do gondoli prędzej niż po godzinie, zziajany i spocony.

— Uf, napracowałem się jak jaki zamiatacz śniegu na ulicy chicagowskiej! Teraz już, kapitanie, możesz być spokojny. „Polonia” nie spadnie na ziemię. Skoro tylko barometr podniesie się, wgramolę się na nowo na nasz balon i oczyszczę go dokumentnie.

Okazało się, że sternik co parę godzin musiał powtarzać swoją akrobatyczną wyprawę na grzbiet aerostatu. W przeciągu 24 najbliższych godzin trzeba było nie mniej jak sześć razy oczyszczać cielsko sterowca ze śnieżnej powłoki. Inaczej „Polonia” dawno by już leżała poszarpana w strzępy gdzieś na lodowcu rozciągającym się w nieskończoność pod stopami podróżników. Na takiej walce z żywiołami upłynęła cała doba. Ze stanu barometru kapitan wywnioskował, że „Polonia” znalazła się już w samym oku cyklonu, gdzie ciśnienie było najniższe i temperatura podniosła się do 10° ponad zero. Inne jeszcze zjawiska utwierdziły w tym mniemaniu zacnego marynarza. Oto balon zaczął bez wyrzucania balastu wznosić się szybko w górę. Ze zdziwieniem spostrzeżono błękitne niebo ponad głowami i niebawem „Polonia” znalazła się w olśniewających promieniach nisko stojącego słońca.

— Cyklon wyrzucił nas ze swej gardzieli! — zawołał Gromski. — Uniknęliśmy na razie niebezpieczeństwa. Ale co czynić dalej?

Złożono znowu walną naradę.

— Nie pozostaje nam nic innego, jak wznieść się możliwie najwyżej — mówił kapitan. — Niech cyklon wędruje dalej, my zaś, na poziomie 4500 m, dostaniemy się znowu do wiatru górnego, który nas będzie pchał w przeciwnym kierunku aniżeli wiatr dolny — dzięki które-mu wydostaliśmy się z wnętrza Antarktydy.

Narady te przerwał głośny okrzyk sternika.

— Ocean, ocean pod nami! — wołał radośnie zacny marynarz wskazując ręką ku północy.

— Co ty gadasz, Jamesie?!

— Ależ nie mylę się. Poprzez obłoki mignęła mi przed chwilą wyraźnie powierzchnia morza usiana błyszczącymi jak srebro krami. Wydostaliśmy się nareszcie z tej przeklętej pustyni, w której, nie wiadomo dlaczego, usadowił się ten biegun południowy. Przyświeca nam nadzieja ocalenia. Teraz do pana, szanowny inżynierze, należy sprowadzić szczęśliwie naszą „Polonię” na dół i uniknąć katastrofy przy lądowaniu. Ufam, że pan potrafi dokonać tej sztuki.

Na razie Gromski i kapitan zapatrywali się sceptycznie na spostrzeżenia sternika. Niebawem jednak obłoki rozstąpiły się znowu i okazało się, że James się nie pomylił. Pod balonem, na głębokości paru tysięcy metrów widniała lazurowoszmaragdowa misa, której brzegi znajdowały się na poziomie wzroku żeglarzy. Obserwując morze Gromski obliczył, że balon unosi się z szybkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę w kierunku wschodnim. Dzięki tej okoliczności, że słońce było dokładnie widzialne na firmamencie, uczyniono po-miary astronomiczne, których rezultat niemało zdziwił żeglarzy powietrznych.

— Znajdujemy się mniej więcej w tym samym punkcie, do którego dotarliśmy w początkach naszej podróży i do którego dotarł Ross w 1843 roku. Pod nami rozciąga się bariera lodowa, dająca początek pływającym górom lodowym, a na zachód od nas rozpościera się Morze Weddella, na którym zarzuciliśmy w swoim czasie kotwicę wodną. Teraz idzie tylko o to, ażeby nie utonąć w morzu, lecz wylądować na wybrzeżu.

— Jeżeli nam się to uda, to będziemy jakby na pół ocaleni — rzekł Ford. — Na wybrze-żach nie umrzemy z głodu, gdyż panuje tutaj bujne życie. Niedługo zakosztujemy jajecznicy z jaj bezlotków, czyli pingwinów, i smacznych befsztyków z białej foki.

Widzimy więc, że nasi podróżni, ujrzawszy ocean, byli pełni nadziei i spoglądali pytają-co w twarz inżynierowi, który zamyślił się głęboko.

— Jak pan sądzi, czy zdołamy szczęśliwie wylądować? — zagadnął Ford.

— Będzie to zależało od szybkości wiatru i od ukształtowania terenu — odparł Grom-ski. — Musimy zaryzykować, gdyż nie mamy przed sobą innego wyjścia. A zatem nie traćmy czasu!

Z tymi słowy inżynier pociągnął za klapę i wypuszczał drogocenny hel z wnętrza balo-nu, który też szybko zaczął opadać. Po dwudziestu minutach szybował on o 200 m zaledwie ponad lodowcem spływającym z wnętrza lądu ku Morzu Weddella. Inżynier wypatrywał pun-ktu, w którym wybrzeże byłoby wyraźnie zarysowane, śledził bacznym wzrokiem powierz-chnię lodowca i po pewnym czasie znalazł to, czego pragnął. Olbrzymi lodowiec cofał się ku południowi i zniżał się; spod śniegu sterczały tu i ówdzie ciemne skały, dowód niezaprzeczo-ny, że sterowiec unosił się nad lądem. Wybrzeża morskie leżały o kilka kilometrów dalej ku północy. Gromskiemu zależało niezmiernie na tym, ażeby osiąść jak najbliżej linii brzegu, gdyż wiedział z doświadczenia, jak uciążliwa jest podróż po lodowcu poprzerzynanym licznymi rozpadlinami. Od czasu do czasu wypuszczał trochę gazu i kazał sternikowi wyrzu-cić kotwicę. Niestety, dość silny wiatr pędził „Polonię” wzdłuż wybrzeża morskiego. Na szczęście lodowiec w tym miejscu był niemal zupełnie równy, toteż niebawem „Polonia”, zniżywszy się do kilkudziesięciu metrów nad poziom ziemi, zaczęła bruździć lodowiec zębem kotwicznym. Łódka doznawała konwulsyjnych wstrząsów, tak iż zdawało się. że lada chwila lina kotwiczna urwie się i lądowanie nie dojdzie do skutku. Inżynier trzymał szeroko otwartą klapę, z której ulatniał się z szumem kosztowny gaz, lecz teraz nie zwracano na to żadnej uwagi. Trzeba było za wszelką cenę lądować. Aerostat tracił coraz bardziej swoje kształty wrzecionowate, uderzenia wiatru wytwarzały w jego cielsku coraz to większe wgłębienia. Wreszcie, po kilkunastu minutach, kotwica mocno zahaczyła o jakąś szparę w lodowcu. „Polonia”, konając jakby, opadała, aż dotknęła powierzchni lodowca. Jeszcze chwila, a szla-chetny gaz uleciał z niej bezpowrotnie i piękny błyszczący sterowiec legł na śniegu martwy i bezwładny.

— Podróż nasza skończyła się! — zawołał Gromski. — Towarzysze, starajcie się bez szwanku wydostać na ląd.

Było to zadanie dosyć trudne, gdyż balon, szarpany wichrem, rzucał się gwałtownie, dopiero kiedy resztki gazu wydostały się z powłoki, gondola dotknęła ziemi.

Pierwszy wyskoczył z niej sternik i pomógł kapitanowi. Po chwili wszyscy trzej żegla-rze powietrzni stanęli na powierzchni lodowca pokrytego warstwą świeżo spadłego śniegu i radośnie rzucili się sobie w objęcia.

— Na razie ocaleliśmy! — zawołał kapitan. — A co będzie później, zobaczymy!

 

Date: 2016-02-19; view: 299; Нарушение авторских прав; Помощь в написании работы --> СЮДА...



mydocx.ru - 2015-2024 year. (0.005 sec.) Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав - Пожаловаться на публикацию