Главная Случайная страница


Полезное:

Как сделать разговор полезным и приятным Как сделать объемную звезду своими руками Как сделать то, что делать не хочется? Как сделать погремушку Как сделать так чтобы женщины сами знакомились с вами Как сделать идею коммерческой Как сделать хорошую растяжку ног? Как сделать наш разум здоровым? Как сделать, чтобы люди обманывали меньше Вопрос 4. Как сделать так, чтобы вас уважали и ценили? Как сделать лучше себе и другим людям Как сделать свидание интересным?


Категории:

АрхитектураАстрономияБиологияГеографияГеологияИнформатикаИскусствоИсторияКулинарияКультураМаркетингМатематикаМедицинаМенеджментОхрана трудаПравоПроизводствоПсихологияРелигияСоциологияСпортТехникаФизикаФилософияХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника






Ciekawy ludek Antarktydy





 

Gromski stał długo nad balonem spoglądając melancholijnym wzrokiem na jego pofał-dowane cielsko, z którego uleciał duch — hel. Miał łzy w oczach. Trudno mu było rozstawać się ze swoim wielkim dziełem, które miało zadziwiać świat, a teraz zamieniło się w stos materii zdatnej co najwyżej na namiot albo przykrycie dla chaty. „Polonia” dokonała więcej, niż się po niej spodziewał. Obniosła go dookoła tego olbrzymiego lądu, który słusznie można nazwać szóstą częścią świata, wreszcie zaniosła go o własnych siłach do samego bieguna; znaczyło to, że nasi podróżni dokonali tego, co sobie pierwotnie zamierzyli, oddając wielkie usługi nauce. Teraz chodziło tylko o to, ażeby wydostać się z bezmiernych pustkowi antarkty-cznych, gdyż inaczej świat nie odniósłby żadnych korzyści, jeżeliby zdobycze naukowe zagi-nęły wraz z tymi, którzy je osiągnęli z takim trudem.

Jednakże po trzeźwym zastanowieniu się, nasi podróżni musieli wpaść w nastrój pesy-mistyczny. Bo jakżeż? Zostali rzuceni na lodowiec nadbrzeżny, ściekający do głęboko wrzy-nającego się w ląd Morza Weddella; pod stopami mieli tylko warstwę lodu, grubą może na kilkaset metrów. Całe jeszcze ich szczęście, że kaprys cyklonu wyrzucił ich nie w środku szóstej części świata, lecz nad samym oceanem, gdzie, jak wiedział kapitan, pulsuje dość bujne życie organiczne. Inaczej nasi podróżni byliby skazani na niechybną śmierć głodową, gdyż zapasy, jakie ocalały z pogromu, okazały się niezmiernie szczupłe.

Sternik zrobił mały inwentarz, który przedstawiał się następująco: 15 kg sucharów, mały worek mąki i kilkanaście kilo pekeflejszu, czyli solonego mięsa. Poza tym w podręcznej spiżarni znaleziono cokolwiek kawy, czekolady, parę litrów rumu i odrobinę owoców suszo-nych — to wszystko.

Poza tym byli jeszcze w posiadaniu fuzji myśliwskiej z setką naboi, jednego rewolweru, kilku noży i narzędzi, niezbędnych dla mechanika, a więc śrubokrętów, młotków, siekierki i innych drobnych przedmiotów, na przykład gwoździ i tym podobnych. Była jeszcze kotwica, piecyk do ogrzewania gazu w balonie i kilka blaszanek benzyny, która miała bronić rozbit-ków powietrznych od zamarznięcia. Na tym kończył się spis ruchomego mienia załogi stero-wca. Ponadto istniał sam balon, a więc wielki dostatek mocnego jedwabiu, pokrytego dosko-nałym lakierem, nieprzepuszczającym gazu, a więc i wody. Do majątku ruchomego doliczyć należało także samą gondolę, co prawda mocno poharataną przez sternika, lecz zdolną dostar-czyć kilkudziesięciu prętów bambusowych rozmaitej grubości.

Sternik bardzo sobie cenił ten materiał, gdyż już w jego głowie powstały plany zbudo-wania chaty z kawałków lodu na modłę Eskimosów, wnętrze jej miało być obite właśnie powłoką balonową dla ochrony od wilgoci. Z prętów bambusowych James zamierzał zrobić doskonałe saneczki, które by ułatwiły przenoszenie tego skromnego dobytku z miejsca na miejsce. Tak więc nasi rozbitkowie mieli niezmiernie szczupłe zasoby, które w żaden żywy sposób nie mogły im zapewnić bytu nawet na jeden miesiąc. Na szczęście leżało przed nimi wybrzeże, wprawdzie okryte pancerzem lodowym, lecz, jak się spodziewano, miejscami lodo-wiec musiał się cofać i odsłaniać pewne jego części.

James, znudzony dotychczasową bezczynnością, zabrał się niezwłocznie do budowy saneczek i po upływie kilkunastu godzin były one gotowe. Załadowano na nie cały dobytek i puszczono się w kierunku morza, odległego o parę kilometrów od miejsca wylądowania.

— Jaka szkoda, żeśmy musieli pozbyć się naszego aparatu — wyrzekał kapitan. — Gdybyśmy mieli go w tej chwili do dyspozycji, to postaralibyśmy się skomunikować z naszym okrętem.

— Zapewne płynie on teraz wydłuż tej olbrzymiej bariery lodowej, oczekując od nas sygnału S.O.S. Nie doczeka się go jednak, chociaż, do licha ciężkiego, diabeł lodowy nas nie połknie. Ale gdyby nawet za pomocą naszego aparatu dowiedziano się, gdzie się obecnie znajdujemy, to bardzo wątpię, czy starczyłoby lata całego na przedarcie się wśród lodów aż do tego punktu. W każdym razie skazani jesteśmy na spędzenie półrocznej okropnej nocy w tej pustyni. Tylko wielkie pytanie, czy nas licho tu nie zamrozi na śmierć albo czy nie zde-chniemy z głodu — utyskiwał sternik ciągnąc saneczki. — Cała nadzieja w tych poczciwych fokach, których nie powinno tu braknąć, sztuka cała w tym, żeby się dostać do wody.

— Przezimować tutaj to byłoby okropne! — rzekł kapitan spoglądając w śnieżną dal. — Miejmy jednak nadzieję, że jakiś inny statek wydostanie nas z tej pułapki. Możemy jedynie liczyć na wielorybników, którzy snują się dość licznie w tych okolicach oceanu. Od kiedy wyprawy naukowe doniosły o obfitości wielorybów w tych morzach, tępią oni bez miłosier-dzia te największe na świecie zwierzęta ssące i bogacą się ich tranem.

Na Dalekiej Północy wieloryb już obecnie należy do zwierząt rzadkich. Oburza mnie ta bezmyślna, dyktowana chciwością gospodarka! Jeżeli rządy państw roszczących sobie prawo do władzy nad Antarktydą, w pierwszym rzędzie Ameryka, nie pohamują tej rzezi niewinią-tek, to wieloryby podzielą los bawołów, które przed kilkudziesięciu laty hasały całymi stada-mi po preriach Stanów Zjednoczonych, a dziś ich szczątki w ilości kilkuset sztuk, jako na wpół oswojone, trzymane są w parkach narodowych. Tak, przedsiębiorca w żądzy zysku nie liczy się z niczym. Trwoni lekkomyślnie nieocenione dary przyrody, nie pomnąc, jaką szkodę przynosi.

Tak gawędząc posuwali się po nierównej powierzchni lodowca w kierunku oceanu. Po kilku godzinach dość uciążliwej wędrówki znaleźli się na krawędzi tego olbrzymiego muru, który tworzył lodowiec dosięgający wód oceanu. Mur ten obrywał się całkiem pionowo, ster-cząc jakieś 40-50 m ponad poziomem morza. Prawdopodobnie sześć razy głębiej zanurzał się on w fale morskie. Kapitan Ford wiedział z opisów podróży antarktycznych, że kapitan Ross płynął w okolicach Antarktydy paręset kilometrów wzdłuż tej bariery lodowej, zasłaniającej mu widok na wnętrze lądu i strzegącej dostępu do tegoż. Nasz żeglarz w duchu rozmyślał nad tym,,że ten mur lodowy mógł i tutaj ciągnąć się na dziesiątki, a może i na setki mil ku zacho-dowi i wschodowi. Gdyby tak było w istocie, zguba rozbitków powietrznych byłaby przez los nieodwołalnie postanowiona, gdyż chyba z wielkim ryzykiem zdołano by się dostać do wody przez jakąś głębszą szczelinę, ale i ta przyjazna okoliczność nie zmieniłaby rozpaczliwej sytuacji na lepsze. Z niepokojem śledzono zatem krawędź lodowca i wsłuchiwano się w grzmot fal bijących w śnieżną pierś tej bariery i wydrążających w niej głęboką bruzdę. Upły-wały godziny, a mur ten nie obniżał się. Dopiero po przebyciu kilkunastu kilometrów sternik spostrzegł z radością, że w pewnym punkcie lodowiec, cofając się widocznie ku południowi, odsłonił wąski rąbek usianego skałami i drobnymi kamieniami wybrzeża. Dochodziło z tej strony wiele tajemniczych głosów, w których ucho kapitana Forda rozpoznało ryk słoni mor-skich i wrzaski licznego stada pingwinów, widocznie zajętych wysiadywaniem jajek nieda-wno złożonych. Głębokie westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Gromskiego i jego towarzy-szy.

— Nareszcie! — zawołał sternik. — A ja już myślałem, że ta przeklęta bariera będzie się ciągnęła tak daleko, że nigdy nie dosięgniemy wolnego od niej kawałka lądu.

— Spostrzeżenia podróżników — mówił Ford — badających te okolice globu wykaza-ły, że olbrzymi lodowiec, pokrywający Antarktydę, cofa się powoli. Od czasów podróży Rossa cofnięcie to oceniają na kilkadziesiąt kilometrów ku południowi. Poza tym przekonano się, że bariera, której wysokość kapitan Ross oceniał na mniej więcej 60 m wysokości, zniżyła się do jakichś 40 m. A więc niemiłosierne zimno tej części świata, gdzie, jak widzimy, nawet w środku lata nie topnieją śniegi ani lody, a temperatura spada do 40° poniżej zera, stopniowo zmniejsza się. Teraz tylko trzeba znaleźć dostęp do tej plaży, którą dostrzegliśmy.

Zadanie to okazało się trudniejsze, aniżeli z początku myślano. Dopiero przebywszy jeszcze z półtora kilometra wzdłuż bariery, zauważono, że lodowiec opada w dół. Przekonano się niejednokrotnie, że wybrzeża, ciągnące się po linii równoleżnikowej, toną całkowicie pod pancerzem lodowców, wybrzeża zaś południkowe, to znaczy skierowane wzdłuż południka, są albo zupełnie wolne od lodu, albo też zajmuje on tam tylko większe wgłębienia i doliny. Tak też działo się w okolicy, do której dotarli nasi wędrowcy po wyczerpującej podróży wzdłuż bariery. Przez dosyć stromą pochyłość dotarto wreszcie po niezmiernych wysiłkach na plażę skalistą i od razu znaleziono się w całkiem odmiennym świecie.

Przylądek miał może ze dwie mile morskie długości i tyleż szerokości. Usiany był dro-bnymi kamieniami i odłamkami skał, prawdopodobnie przyniesionymi tutaj przez lodowiec z wnętrza lądu. Było tu niezmiernie gwarno, gdyż plażę całą zajęły nieprzeliczone tłumy pingwinów, które siedziały na gniazdach. Na krach przylepionych do przylądka dojrzano liczne ciemne punkciki, w których Ford, obdarzony niezwykle bystrym wzrokiem, rozpoznał foki różnych odmian, a nawet słonie morskie, największe poza wielorybami ssaki Antarktydy, niestety już dosyć rzadkie.

— No, chwała Bogu, nie jesteśmy już w tej martwej pustyni, na której wspomnienie dreszcze zgrozy przenikają człowieka! — zawołał sternik osadzając z trudem saneczki, które niemal na rękach musiano znosić po rynnie utworzonej tutaj dzięki przyjaznemu ukształtowa-niu wybrzeża. — Nie potrzebujemy lękać się już głodu, możemy obżerać się jajecznicą, której nam dostarczą doskonałe jaja pingwinów. A i mięso foki zupełnie przypomina cielęcinę, jak wiem z własnego doświadczenia. Mamy już czym na szczęście zasilić naszą kuchenkę.

Zachowanie się pingwinów, nie zdradzających najmniejszego lęku na widok nie znanych sobie istot, naprowadziło naszych podróżników na przypuszczenie, że są pierwszymi ludźmi, których oglądają tu mieszkańcy tych okolic Antarktydy.

Kapitan i Gromski posuwali się wolnym krokiem, obserwując ptaki tłumnie zalegające przylądek. Mierzyły one mniej więcej 60 cm wysokości, miały kruczoczarny grzbiet, piersi i brzuch zaś śnieżnobiałe i połyskujące, co im nadawało wygląd wyfraczonych elegantów. Stąpały dość niezgrabnie na swych krótkich, pulchnych nogach, podobnych do grubego obu-wia czy kaloszy. Zamiast skrzydeł miały długie płetwy, które im oddawały doskonałe usługi podczas nurkowania w poszukiwaniu pożywienia, lecz nie pozwalały unosić się w powietrze. Trafnie tedy nazwano pingwiny bezlotkami. Co dziwniejsze jednak, ptaki okazały wielkie zainteresowanie na widok zbliżających się ludzi. Kilkanaście z nich opuściło swe gniazda, ułożone kolisto z kamieni, i podchodziły śmiało do nie oglądanych nigdy w życiu istot, przy-patrywały się im z żywą ciekawością, obchodziły dookoła, prowadząc między sobą ożywioną rozmowę w pingwińskim języku. Niektóre posunęły się tak daleko, że bez śladu obawy doty-kały dziobami odzieży podróżników, skubały ją, jakby pragnąc zbadać, z jakiego materiału jest sporządzona, po czym, zaspokoiwszy swą ciekawość, dzieliły się wzajemnie dokonanymi spostrzeżeniami. Takie badanie trwało dobry kwadrans, coraz to nowe zastępy pingwinów podchodziły do stojących nieruchomo żeglarzy i nasyciwszy się ich wyglądem, ustępowały miejsca nowym zastępom ciekawskich. Sternik aż ryczał ze śmiechu przyglądając się tej komicznej scenie.

— Jestem przekonany, że te pingwiny, według swojego mniemania, zrobiły bardzo wa-żne odkrycie. Poznały bowiem jakiś nowy gatunek pingwinów, tylko daleko od siebie wyż-szych i mających zamiast piór jakąś wełnę na sobie. Nie wiem, czy doszły do przekonania, że nasze kurtki są gorsze od ich piór. Ot, patrzcie, panowie, jak teraz zaczynają plotkować o tym nadzwyczajnym zdarzeniu. Chodzą od gniazda do gniazda i zapewne opowiadają sobie, że duże pingwiny złożyły im wizytę w tym miasteczku, które, jak mi się zdaje, liczy kilka tysię-cy mieszkańców. Pytanie teraz, czy i te foki, które wylegują się na krach przylegających do przylądka, także nigdy nie oglądały człowieka. Zaraz się o tym przekonamy.

Z tymi słowy sternik wskoczył na lód i zaczął zbliżać się do dużej, białej foki, oddającej się słodkiej drzemce w promieniach nisko stojącego słońca. Na widok nie znanej sobie posta-ci foka otworzyła okrągłe oczy i wlepiła je w twarz sternika, nie zdradzając jednak naj-mniejszej obawy. Ośmielony tym przyjęciem, James skoczył na grzbiet zwierzęcia, które zdziwione tym postępkiem, zaczęło powoli pełznąć w kierunku dziury w lodzie i niewiele brakowało, żeby porwało ze sobą w jej głąb niefortunnego jeźdźca. W ostatnim momencie sternik zdołał jednak zeskoczyć ze swego oryginalnego rumaka, który dał susa w otwór i zniknął w wodzie.

Sternik, dobrze znający obyczaje fok arktycznych, zapewniał inżyniera, że te otwory są przez nie porobione umyślnie. Udające się na połów ryb foki wracają od czasu do czasu do swojej przerębli, ażeby zaczerpnąć powietrza albo też wydostać się z powrotem na krę niedawno opuszczoną. Eskimosi, znalazłszy taki otwór w lodzie, cierpliwie czatują przy nim z oszczepem, a gdy foka wynurzy się z wody, zabijają ją silnym ciosem i wyciągają na wierzch. James doszedł jednak do przekonania, że na foki południowe nie potrzeba nawet czatować u przerębli, można je z największą łatwością upolować wystrzałem z fuzji, a jeszcze lepiej jakąś dzidą czy lancą sporządzoną z tyki bambusowej i ostrego noża. Nasi podróżni mogli więc być spokojni o swoją najbliższą przyszłość. Mieli bowiem zwierzyny nieprzebraną ilość, a nawet mogliby porobić zapasy mrożonego mięsa, zdolne zapewnić im egzystencję przez całą półro-czną zimę. Ford zapewniał, że i bezlotki dostarczą doskonałego pieczystego, zwłaszcza że ich mięśnie piersiowe są nadzwyczaj rozwinięte i dają mięso na smakowite befsztyki.

Ponieważ należało oszczędzać ładunków do fuzji, przeto sternik zabrał się niezwłocznie do przygotowań. Osadził wyostrzony nóż na tyczce bambusowej, wchodząc w posiadanie doskonałej broni na foki i słonie morskie.

— Jestem porządnie wygłodzony! — zawołał. — Pekeflejsz i konserwy z puszek nic tu nie pomogą. Tylko świeże mięso może nas ochronić przed groźbą szkorbutu. Więc choć to będzie bardzo z naszej strony nieładnie, że w tym świecie zwierzęcym, który nas darzy takim zaufaniem, popełnimy spustoszenia, ale z konieczności będziemy musieli zdobyć pożywienie tą drogą. Tylko nie strzelać, bo to by mogło szerzyć popłoch między fokami i pingwinami.

Z tymi słowy James wlazł na krę przymarzniętą do lądu, na której widniało kilkanaście czarnych punkcików, i oddalił się od towarzyszy. Owe czarne punkciki z bliska dały się roz-poznać jako rozmaitych odmian foki, które wylegiwały się na słońcu. Przyglądały się one z całkowitą obojętnością zbliżającemu się człowiekowi, nie przeczuwając w nim wroga. James zbliżył się i pchnął jedną z fok lancą. Rażona w samo serce foka po kilku chwilach opadła nieżywa, a James wyjął z kieszeni drugi nóż i zabrał się do ściągnięcia skóry ze swej zdoby-czy. Uczuł on w tej chwili silne wyrzuty sumienia. Czyż nie nadużył zaufania, z jakim odno-siło się do niego biedne zwierzę? Wszak nawet nie próbowało się bronić albo uciekać, uważa-ło go za przyjaciela albo za jakąś obojętną zgoła i nie żywiącą żadnych względem niego złych zamiarów, całkiem nie znaną istotę. Widocznie w tym świecie rzadko pojawiali się łowcy fok, bo inaczej zwierzęta nie okazywałyby takiego braku wszelkiego lęku wobec człowieka. Miało to i dobrą stronę, bo łowy będą mogły odbywać się bez żadnych przeszkód i trudów. Dopóki mieszkańcy Przylądka Pingwinów, jak nazwał sternik ten język gołej ziemi wrzynający się w morze, nie zapoznają się z niebezpieczeństwem grożącym im ze strony na pozór niewinnych istot dwunożnych, dopóty zdobycie smacznego mięsa będzie sprawą niezmiernie łatwą.

Sternik w tej swojej czynności obciągania skóry z foki doznał niespodziewanej prze-szkody. Petrela, duży ptak, usiadłszy o parę kroków odeń, chciwie przyglądała się skrwawio-nej masie mięsa. Kiedy James otworzywszy brzuch zdobyczy zaczął wyrzucać precz wnętrz-ności, ptak chwytał je żarłocznie i połykał, potem rzucił się na obnażoną ze skóry fokę i, nic sobie nie robiąc z obecności człowieka, zaczął szarpać dziobem i połykać duże kawałki mięsa. Po chwili zjawiła się druga petrela, potem trzecia i zabrały się do uczty, nic sobie nie robiąc ze sternika obrzucającego je stekiem wymysłów prawdziwie marynarskich.

— Czy to ja dla was szykuję obiad? Precz, złodzieje, rabusie bezczelne, obżartuchy!

Robiąc młynka swoją dzidą, odpędzał natrętne ptaki, lecz nie mógł sobie z nimi dać rady. Jeden z nich, uderzony kijem, rzucił się na niego, jak gdyby w zamiarze wyłupienia mu oczu. Sternik musiał bronić się lewą ręką przed zuchwalcem. Udało mu się w końcu trzasnąć porządnie petrelę po grzbiecie, lecz miał niemało kłopotu, żeby odpędzić pozostałe ptaki. Głód, żarłoczność nieposkromiona kazała tym natrętom pozostać w pobliżu zabitego zwierzę-cia, korzystały one z każdej chwili nieuwagi Jamesa, żeby mu wprost spod ręki pochwycić jaki tłusty kąsek. Niebawem parę z nich tak się obżarło, że już nie mogło wznieść się w powietrze. Sternik gonił je po lodzie, starając się dosięgnąć swoją lancą, wtedy petrele wyrzu-cały z gardła nadmiar pochłoniętego pożywienia i wzlatywały, lecz zamiast oddalić się, krą-żyły nad głową człowieka, wydając chrapliwe i nieprzyjemne krzyki.

Sternik doszedł wreszcie do przekonania, że chcąc nie chcąc musi podzielić się swoją zdobyczą z olbrzymimi petrelami, jeżeli nie ma toczyć z nimi ustawicznej walki. Odłożył więc na bok skórę, wyrżnął kilkanaście kilogramów co najlepszego mięsiwa, włożył je sobie na barki i wolnym krokiem wracał do towarzyszy, którzy z dala przyglądali się tej scenie. Kiedy tylko sternik oddalił się nieco, kilkanaście petreli, które zlatywały się jedna po drugiej na ucztę, obsiadło gęstą masą mięso focze, szarpiąc je żarłocznie.

Kapitan i Gromski powitali powrót swego nadwornego kucharza okrzykami radości.

— Co za wspaniała pieczeń! — zawołał Ford zdejmując połeć mięsa z pleców Jamesa. — Teraz tylko sęk w tym, żeby ją przyrządzić jak najsmaczniej. Musimy tu sobie rozłożyć tymczasowe obozowisko, choć przyznam się, że atmosfera tutaj nie jest odpowiednia do goto-wania obiadu. Te poczciwe bezlotki, choć same nie wydają przykrej woni, to jednak ich mia-steczko, niestety, nie jest utrzymywane w należytej czystości. Z tego powodu nie będziemy tu chyba mogli dłużej zamieszkiwać. Trzeba będzie zbudować sobie jakieś schronisko gdzieś wyżej, na lodowcu, żeby mieć czyste powietrze do oddychania. Przylądek będzie naszą spiżarnią, lecz nie miejscem stałego pobytu.

Gromski musiał przyznać zupełną słuszność kapitanowi, gdyż rzeczywiście wyziewy tych niezliczonych gniazd przyprawiały o mdłości. Na razie jednak nie można było wracać na lodowiec po stromej szparze, którędy się tutaj dostano z góry. Gromski miał nadzieję, że ko-niec końców odszuka jakiś dogodniejszy punkt. Wzięto się zatem do rozpalenia ognia i zabez-pieczenia tak ponętnie wyglądającej zdobyczy. Kiedy po jakimś czasie smażone na benzyno-wej kuchni befsztyki zapachniały, zabrano się z apetytem do obiadu. Był on co prawda bardzo skromny, składał się bowiem z jednego dania, ale wszyscy przyznali zgodnie, że mięso foki, zwłaszcza młodej, nie ustępuje bynajmniej w smaku doskonałej cielęcinie. Tylko odór tranu, w którym musiano smażyć befsztyki, nie podobał się inżynierowi. Doszedł on jednak do prze-konania, że ten smak tranowy będzie nieodłączny od każdego rodzaju mięsiwa, jakie da się zdobyć w tych okolicach Antarktydy.

James, który był swojego rodzaju smakoszem, udał się do pobliskiego gniazda pingwi-nów i nie bacząc na głośne protesty samicy, wydostał spod niej ciepłe jaja, podniósł je pod słońce, ażeby się upewnić, że zarodek nie jest jeszcze w nich rozwinięty, przyniósł do obo-zowiska i zrobił na próbę sporą porcję jajecznicy, która okazała się, po dodaniu pieprzu i soli, doskonała.

— Musimy się pośpieszyć i zrobić zapas świeżych jajek na zimę, bo jeżeli będziemy marudzili — mówił sternik — to niebawem wylęgną się z nich pisklęta i jajecznicę diabli wezmą.

I zaczął zaraz wprowadzać w czyn swoje zamiary. Zapuścił się w głąb miasteczka bez-lotków, które przyjęły go z wielką wrzawą.

Po chwili został on znowu otoczony gęstym tłumem tych ptaków, które przypatrywały mu się, wydając krótkie okrzyki zdziwienia. Zirytowany ich natręctwem sternik, zaczął prze-drzeźniać ich głosy, co wywołało niespodziewany, ale bardzo niepożądany skutek. Całe gro-mady ptaków, krzątających się około gniazd, nadbiegały ku sternikowi kiwając się i zatacza-jąc w wielkim pośpiechu, nieraz padały i przewracały kozły, wreszcie, zziajane pośpiesznym biegiem, otoczyły zwartym pierścieniem dziwnego gościa, kiwały ze zdumieniem głowami, coś sobie komunikowały wzajemnie, kłóciły się między sobą, biły skrzydłami, niezdolnymi do lotu, jakby pięściami, częstowały uderzeniami dziobów, słowem, powstało nieopisane zbiegowisko, tak iż sternik znalazł się w prawdziwym kłopocie, jak się wydostać z tego tłumu. Zamierzył się kijem na najbliższego samca, który starał się zbadać jakość materiału jego kurtki za pomocą swego dużego dzioba, lecz spostrzegł, że pingwin bynajmniej nie jest takim tchórzem — groźnie nastroszył pióra na karku, wyciągając przed siebie dziób, rozkrzy-żował skrzydła jakby dwie ręce i z gardzieli jego wybiegały głuche chrząkania. Widocznie zaczepka ta wywołała w nim wielkie oburzenie. Był gotów stanąć do walki, niewiele brako-wało, żeby rzucił się na wroga, lecz sternik roztropnie wycofał się z tej walki, która okryłaby go śmiesznością w oczach towarzyszy. Pozwolił filozoficznie skubać się pingwinom, które zaspokoiwszy swą ciekawość oddalały się, ustępując miejsca nowym przybyszom, pragnącym także obejrzeć gruntownie nie znaną sobie istotę.

James czuł się jak jakiś Guliwer między liliputami. Niemało kosztowało go trudu, zanim zgromadził kilkanaście świeżych jajek, które ułożył w swej wielkiej kraciastej chustce do nosa. Pingwiny protestowały przeciwko temu rabunkowi, nieraz bardzo energicznie: po-szkodowane rodziny robiły wielki lament, goniły złodzieja, okładały go swoimi szczątkowy-mi skrzydłami po nogach, tak iż nieraz musiał ratować się szybką ucieczką przed ścigającymi go śmiało pingwinami.

Podobne kradzieże popełniały także i same pingwiny. Ich gniazda składały się z ułożo-nych w krąg kamieni. W środku tego murku samica znosiła i wysiadywała jaja, na przemiany z samcem. Widocznie dał się odczuwać brak materiału na gniazda, gdyż od czasu do czasu, korzystając z nieuwagi właściciela, jakiś sąsiad po cichutku chwytał potrzebny mu kamień i uciekał ze zdobyczą. Wówczas wszczynał się tumult nie do opisania, wszystkie pobliskie ro-dziny podnosiły lament, goniono złodzieja, ażeby mu odebrać ukradziony kamień, nie żałując przy tym pojmanemu przestępcy uderzeń skrzydłami i dziobami.

— Widzi pan, kapitanie, co mnie kosztowało zdobycie tej jajecznicy — powiedział sternik wróciwszy do towarzyszy z zapasem jaj. — Nieprędko odważę się na nową wyprawę, chyba że mnie kto będzie bronił porządnym kijem.

— Jak dobrze pójdzie, to pingwiny niebawem przekonają się, co z nas za gagatki — odparł śmiejąc się Gromski. — Trudno będzie się między nimi pokazać, a jeszcze, jeżeli będziemy z tych ptaków robili sobie befsztyki, to można sobie wyobrazić, jak nas potraktują niebawem. Cóż jednak począć, każdy musi żyć. Pamiętajmy tylko, żeby dyskretnie porywać zdobycz spośród tego tłumu. Inaczej może być z nami niedobrze.

Teraz nasi podróżnicy zaczęli się naradzać, w którym miejscu założyć stalą siedzibę i w jaki sposób ją zbudować, ażeby dała niezbędną ochronę od mrozów i wiatrów. Kapitan Ford chciał naśladować Eskimosów i wznieść chatę z brył lodu, które można było spoić za pomocą zamarzającej wody zamiast zaprawy murarskiej. Lecz sternik zaprotestował przeciwko temu.

— Znajdujemy się na prawie zupełnie gładkim lodowcu, wystawionym na podmuchy orkanu i burze śnieżne, które by niebawem zasypały nasz domek, tak iż nie moglibyśmy się już z niego wydostać. Proponuję przeto, ażeby raczej wkopać się w sam lód; za pomocą na-szych młotków i innych narzędzi wyżłobimy sobie głęboką miednicę, przykryjemy ją powło-ką z naszego balonu, żerdzie bambusowe posłużą za krokwie i będą chroniły dach od zawale-nia się pod ciężarem śniegu. Od strony podwietrznej urządzimy sobie wyjście zasłonięte jedwabiem, wnętrze jamy też możemy wybić, jakby tapetą, skórą naszego nieszczęsnego balonu. Najsilniejszy huragan nie przewróci nam takiego schroniska, a za pomocą łopatki, którą podejmuję się zmajstrować, wydobędziemy się z tego kretowiska na wypadek zawiei śnieżnej.

Po gruntownej rozwadze zaakceptowano pomysł sternika i nie zwlekając udano się w powrotną podróż do balonu, skąd miano przywieźć materiał na dach i obicie wewnętrzne lodowego pałacyku.

 

 

Date: 2016-02-19; view: 299; Нарушение авторских прав; Помощь в написании работы --> СЮДА...



mydocx.ru - 2015-2024 year. (0.015 sec.) Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав - Пожаловаться на публикацию