Ãëàâíàÿ Ñëó÷àéíàÿ ñòðàíèöà


Ïîëåçíîå:

Êàê ñäåëàòü ðàçãîâîð ïîëåçíûì è ïðèÿòíûì Êàê ñäåëàòü îáúåìíóþ çâåçäó ñâîèìè ðóêàìè Êàê ñäåëàòü òî, ÷òî äåëàòü íå õî÷åòñÿ? Êàê ñäåëàòü ïîãðåìóøêó Êàê ñäåëàòü òàê ÷òîáû æåíùèíû ñàìè çíàêîìèëèñü ñ âàìè Êàê ñäåëàòü èäåþ êîììåð÷åñêîé Êàê ñäåëàòü õîðîøóþ ðàñòÿæêó íîã? Êàê ñäåëàòü íàø ðàçóì çäîðîâûì? Êàê ñäåëàòü, ÷òîáû ëþäè îáìàíûâàëè ìåíüøå Âîïðîñ 4. Êàê ñäåëàòü òàê, ÷òîáû âàñ óâàæàëè è öåíèëè? Êàê ñäåëàòü ëó÷øå ñåáå è äðóãèì ëþäÿì Êàê ñäåëàòü ñâèäàíèå èíòåðåñíûì?


Êàòåãîðèè:

ÀðõèòåêòóðàÀñòðîíîìèÿÁèîëîãèÿÃåîãðàôèÿÃåîëîãèÿÈíôîðìàòèêàÈñêóññòâîÈñòîðèÿÊóëèíàðèÿÊóëüòóðàÌàðêåòèíãÌàòåìàòèêàÌåäèöèíàÌåíåäæìåíòÎõðàíà òðóäàÏðàâîÏðîèçâîäñòâîÏñèõîëîãèÿÐåëèãèÿÑîöèîëîãèÿÑïîðòÒåõíèêàÔèçèêàÔèëîñîôèÿÕèìèÿÝêîëîãèÿÝêîíîìèêàÝëåêòðîíèêà






BOHATERSKIE POŚWIĘCENIE





 

Dreszcz zgrozy przenikał serca naszych podróżników, kiedy spoglądali z wątłej łódecz-ki balonu w te niemal pionowymi ścianami ograniczone doliny zawalone do połowy śniegiem i lodem, na te zawrotne przepaście, których dna ginęły we mgle oddalenia, na urwiska tak strome, że nawet śnieg nie potrafił się na ich stokach utrzymać i z grzmotem staczał się w otchłań. W tej chwili nasza trójka zrozumiała dopiero swoje własne szaleństwo. Bo szaleń-stwem i zuchwalstwem bez granic było zapuszczać się w głąb olbrzymiego lądu, pozbawio-nego niemal zupełnie życia organicznego, najeżonego niezbadanymi, niedostępnymi, sięgają-cymi obłoków szczytami i w dodatku otoczonego pustym oceanem, na który odważają się wyprawiać jeno na wpół dzicy poławiacze wielorybów i myśliwi polujący na foki. Jakiś skurcz trwogi ścisnął gardło inżyniera.

Śmierć bezlitosna, samotna, zimna, okrutna śmierć! Śmierć! Słowo to wypisane było wielkimi czarnymi zgłoskami obnażonych skał na białym tle śnieżnym, po wszystkich zbo-czach, na dnie każdej otchłani, którą „Polonia”, niesiona potężnym tchnieniem wichru, szyb-ko mijała.

— Co za kraj! — wzdrygnął się kapitan. — Wolę już morze, choćby miotane najpo-tężniejszym orkanem, niż te góry podobne chyba do księżycowych. Zdaje mi się, że lecę nad jakąś odległą od słońca planetą. Zaprawdę, znajdujemy się na samym końcu świata.

Inżynier nic nie odpowiedział. Zamknął oczy i pogrążył się w jakieś smutne myśli.

Czyżby utracił nadzieję wydarcia się cało z tego potrzasku? Czyżby żałował swojej odwagi? Czy może odstąpiła go ona w tej podróży ponad lodami i granitowymi turniami, o które lada chwila mogła się rozedrzeć wątła powłoka jego balonu, obezwładnionego z braku paliwa i zdanego na łaskę żywiołów? Po chwili jednak inżynier Gromski odzyskał siłę ducha.

— Wszystko precz za burtę! — zawołał. — Jamesie, wyrzuć ostatnią baryłkę pekeflej-szu.

— Zrobione, inżynierze — odparł z zimną krwią sternik.

— Jeszcze za mało. Spiesz się! Precz z amunicją! Zostaw tylko kilkadziesiąt ładunków.

Ale pomimo tych okropnych ofiar, jakie ponoszono, jeszcze sto kilkadziesiąt metrów należało przebyć w pionowym kierunku, ażeby dosięgnąć progu przełęczy.

— Rozbijemy się o te przeklęte skały! — zawołał z rozpaczą kapitan. — Sprzysięgły się one na naszą zgubę!

— Będziemy się bronili do ostatka — odparł Gromski. — Jamesie, baczność! W ostate-czności wszystko za burtę! Rozumiesz? Wszystko!

— Rozkaz — odparł sucho marynarz.

W gondoli pozostało już tylko nieco żywności i fuzja ze szczupłym zapasem naboi. Czekolada, kawa, cukier, wszystko, bez czego w ostateczności można się było obyć, spadło na żleby wypełnione śniegiem. Gondola była niemal próżna, nawet aparatowi nie darowano, a był to przecież niezbędny środek do porozumienia się z „Prezydentem Lincolnem”, który miał odszukać żeglarzy powietrznych w tych niezmiernych pustyniach lodowych. Wyrzucono więc jak gdyby ostatnią deskę ratunku. Podczas tych czynności, dyktowanych rozpaczą, przełęcz zbliżała się zastraszająco. Zaledwie kilometr dzielił „Polonię” od tej okropnej przeszkody, na którą nieubłaganie niósł ją wicher. Balon nie wzniósł się jeszcze dostatecznie, ażeby prze-mknąć się przez otwierającą się przed nim bramę, szeroką na kilometr zaledwie.

Gromski zmarszczył brwi.

— Nie przejdziemy — mruknął.

Patrzył zimnymi, przygasającymi źrenicami na ten olbrzymi mur skalisto-lodowy, który rósł przed nim, jak gdyby go wypychały spod ziemi jakieś potężne siły. Już dokładnie można było dostrzec strukturę skał, pogięte, połamane warstwy, raz stojące niemal pionowo, to znów pofałdowane. „Polonia”, pozbawiona motoru, zdolnego do działania, i steru, który już nie mógł działać, nie była w możności wymijać żadnych przeszkód. Musiała poddać się bezwład-nie wiatrowi, który pchał ją nieubłaganie na te ostre iglice, na grzbiety skał, nadstawiających swe ostre jak stal cielska, podobne do jakichś apokaliptycznych bestii sprzysiężonych na zgubę balonu.

W tej chwili szybował on tuż nad olbrzymim lodowcem, wznoszącym się z przełęczy i opadającym ku rozległej dolinie.

Należało zrobić ostatni bohaterski wysiłek albo zginąć nieodwołalnie.

Podróżni spoglądali dokoła siebie z rozpaczą; w gondoli pozostało zaledwie to, bez czego śmierć wnet zajrzeć musiała im w oczy. Najniezbędniejsze przedmioty, garść żywności — słaba tarcza przed pociskami mrozu i głodu.

— James! — zawołał złamanym głosem Gromski.

— Jestem! — odparł sternik prostując się jak żołnierz przed oficerem dającym rozkaz podczas bitwy.

— Czy nie ma już nic do wyrzucenia?

— Nie! — zawołał Ford.

— Jest! — odparł lakonicznie marynarz i zanim Gromski albo Ford zdołali mu prze-szkodzić, przełożył nogę przez poręcz i rzucił się w otwartą pod nim straszliwą otchłań śnież-ną.

Obaj żeglarze wydali okrzyk rozpaczy i trwogi. Kapitan wychyliwszy się z gondoli zobaczył już tylko, jak ciało wilka morskiego znika w próżni.

„Polonia” uwolniona od tak znacznego ciężaru podskoczyła jak koń ukłuty ostrogą i w kilkanaście sekund potem znalazła się na poziomie przełęczy — jeszcze chwila i balon przebył zagrażający mu łańcuch górski. Ale Gromski nie zdawał sobie sprawy z tego, co się działo. Zasłoniwszy oczy, siłą woli starał się powstrzymać łzy, które gwałtem sączyły mu się na policzki.

— Zginął nieszczęśliwy! Poświęcił się dla nas — szeptał.

— Zginął jak bohater! — dodał Ford.

Rzucili się sobie w objęcia i przejęci bólem pozostali tak przez długą chwilę.

Kiedy rozwarli ramiona, kapitan spojrzawszy w przestrzeń, przekonał się, że balon szybuje ponad wspaniałym lodowcem, który spływał z przełęczy w północnym kierunku. Nie było tu żadnych skał, które groziłyby rozbiciem balonowi. Gromski zatem bez wahania pociągnął gwałtownie za sznur od klapy. Gaz wydobywał się z balonu z szumem, „Polonia” zniżała się szybko. Ford wyrzucił kotwicę, która na szczęście ocalała z pogromu, gdyż wisiała z tyłu gondoli. Zęby jej orały jakiś czas po lodzie głęboką bruzdę, lecz niebawem mocno zahaczyły. Gromski jeszcze wypuścił trochę gazu i gondola dotknęła ziemi.

— Musimy odnaleźć ciało nieszczęśliwego Jamesa — zawołał Ford — i pochować go! Wszak oddał życie za nas.

Ażeby jednak opuścić balon, należało go wprzód obciążyć kilkunastoma bryłami lodu. Dokonawszy tego, nasi podróżni zeszli na ziemię i ująwszy okute kije, zaczęli mozolną wędrówkę po lodowcu ku przełęczy. Upłynęło parę godzin, zanim zdołali przedostać się na drugą stronę grzbietu.

Kapitan okazał się jednak pesymistą.

— Jakże go szukać w tych strasznych górach, które tylko co przebyliśmy? — spytał. — Spadł na ostre skały z wysokości co najmniej 30 m, to znaczy, że rozbił się na miazgę. Co najwyżej po wielu trudach z narażeniem własnego życia uda nam się może odszukać jego skrwawione strzępy.

— Tak, ma pan słuszność, kapitanie — potakiwał Gromski — a jednak...

— Wie pan najlepiej, jak kochałem tego starego przyjaciela — mówił Ford — towa-rzysza tylu przygód na Dalekiej Północy. Szukajmy, choć nie ma najmniejszej nawet nadziei.

— Wszystko jedno. Nie traćmy czasu. Każda chwila jest droga. Sternik, biedaczysko, zapomniał o piecyku do ogrzewania gazu w balonie. Waży on sporo i kto wie, czyby nie wystarczyło, jeżeliby wyrzucił ten ciężar.

Gromski potrząsnął głową.

— James wyskoczył w ostatniej chwili. Parę sekund wahania z jego strony, a „Polonia” leżałaby podarta w strzępy, u progu przełęczy, my zaś leżelibyśmy na dnie jakiejś przepaści. Tak czy owak obowiązkiem naszym jest odszukać go, chociażby to nas miało narazić na wielkie niebezpieczeństwo. Musimy sobie tylko uprzytomnić, w którym miejscu wyskoczył. Jeśli sobie przypominam, bardzo niewielka przestrzeń dzieliła nasz balon od progu przełęczy, która w tym miejscu nie jest zbyt stroma. Z tego mogę sobie wykombinować, że James nie spadł ze znacznej wysokości. Zdaje mi się, że nie zrobię pomyłki, jeżeli powiem, że przeleciał on w powietrzu nie więcej nad jakieś 50 m, co jednak wystarcza zupełnie człowiekowi, żeby się zabić lub w najlepszym wypadku połamać kości.

Tak rozmawiając i przeskakując napotykane po drodze szczeliny, nasi podróżni wydo-stali się na przełęcz i stamtąd po dość łagodnym spadku, po lodowcu, który tu się zaczynał i był pokryty grubą warstwą świeżo nawianego śniegu, schodzili coraz niżej, zapadając nieraz po sam pas. Upłynęło kilka godzin, zanim znaleźli się w punkcie, gdzie miał miejsce rozpacz-liwy skok sternika. Chęć ratowania bohaterskiego Jamesa dodawała sił naszym podróżnikom, niepomnym na siebie w tej chwili. Kapitan rozejrzawszy się uważnie, rozpoznał dość łatwo szlak, którym „Polonia” przelatywała nad przełęczą.

— Patrz, inżynierze — rzekł — czy dostrzegasz tę dziwaczną skałę, podobną do głowy jakiegoś bajecznego potwora? Koło niej przemykaliśmy się w chwili, kiedy dzięki poświęce-niu Jamesa wzbiliśmy się nieco w górę. Gdyby nie prąd wstępujący, zawsze tworzący się w pobliżu stoków, które wicher musi, że się tak wyrażę, przeskakiwać, to może i tak nie zdążyli-byśmy w porę uniknąć niebezpieczeństwa.

— Gdyby się nam udało znaleźć jakiś przedmiot wyrzucony z gondoli, trafilibyśmy wnet do miejsca katastrofy — rzekł inżynier.

— Niech pan zwróci wzrok w tamtą stronę, na to pole śnieżne! — zawołał kapitan.

Gromski przejrzał uważnie wskazaną przestrzeń.

— Widzę, jakby pręt sterczący ze śniegu — rzekł po chwili.

— Jest to, jeżeli się nie mylę, jeden z drążków bambusowych naszej gondoli, wyrzuco-ny w ostatniej chwili przez sternika. Spadając pionowo utkwił w śniegu. Mamy więc dowód, że znajdujemy się na dobrym szlaku. Naprzód!

Inżynier uradowany spuszczał się jak tylko mógł najszybciej po zboczu obficie pokry-tym świeżo spadłym śniegiem, który jeszcze nie zdążył stwardnieć od mrozu. W pół godziny potem obaj znaleźli się u pręta, który spadając, zarył się głęboko w śnieg.

— Teraz cofnijmy się w górę, a trafimy niezawodnie na ciało sternika — zapewniał kapitan, który kroczył naprzód.

Po godzinie pilnych poszukiwań uwagę jego zwróciło świeże zagłębienie w śniegu. Szturgając w jego dnie okutą swą laską, Ford namacał coś twardego.

Była to, jak się przekonano, puszka z resztą sucharów, którą niepostrzeżenie, ale i niebacznie wyrzucił James., widocznie na parę sekund przed swoim karkołomnym skokiem. Wydobyto ją z niemałym trudem, okazała się zupełnie cała. Kapitan zabrał ten szczupły zapas pożywienia, który mógł starczyć zaledwie na parę dni.

— To że pudło drewniane nie rozbiło się, świadczy o tym, iż śnieg jest bardzo dobrym środkiem ochronnym dla spadających nań przedmiotów — zauważył.

To spostrzeżenie wlało cokolwiek otuchy w serca podróżników, którzy, grzęznąc w sypkim śniegu, dalej szperali. Już tracono wszelką nadzieję, kiedy nagle Gromski zatrzymał się przed lejkowatym zagłębieniem i zaczął mu się przyglądać z wielką uwagą.

— I tu coś ciężkiego musiało spaść.

Kapitan załamał dłonie.

— Znajdujemy się nad grobem człowieka, który poświęcił się, by nas uratować od niechybnej zguby! — zawołał.

Gromski, zamiast snuć domysły, ostrożnie sondował dno leja.

— Tam jest coś! — zawołał.

Zanim dokończył, kapitan skoczył w zagłębienie i zaczął szybko odgarniać śnieg obie-ma rękami. Wgrzebawszy się zaledwie na metr poczuł pod palcami miękkie ciało.

— To on, James! — krzyknął wzruszony tym odkryciem. — Musimy wydobyć ciało zacnego towarzysza. Byłoby okropnie z naszej strony, gdybyśmy pozostawili go tutaj na wieczny odpoczynek. Należy mu się jakiś trwalszy nagrobek, choćby kopiec z kamieni.

Kapitan nie potrzebował długo pracować, śnieg bowiem był sypki i niebawem ukazała się głowa ludzka.

Tak, było to ciało męczennika w imię nauki, skromnego, lecz pełnego samozaparcia się marynarza.

Wspólnymi silami wyciągnięto je na powierzchnię.

— Nie żyje! — zawołał kapitan ujrzawszy bladą jak marmur twarz starego towarzysza.

Gromski w milczeniu rozpiął kurtkę Jamesa i przyłożył ucho do jego piersi.

Zapanowała długa cisza. Nawet wicher, jakby chcąc ułatwić to badanie, na chwilę omdlał.

— Nie wiem! Zdaje mi się, że się mylę! To nie podobna, a jednak — mówił inżynier — przekonaj się pan sam.

Ford z kolei przyłożył ucho do piersi marynarza i oblicze jego rozjaśniło się uśmiechem nadziei.

— Tak, bardzo słabo, ale serce uderza jeszcze. Przy tym oczy są przymknięte, a wiado-mo, że śmierć chwyta nas zwykle w ramiona, kiedyśmy ich nie zdążyli jeszcze zamknąć.

Rozciągnęli rozebranego Jamesa na śniegu i nie patrząc na dotkliwe zimno, zaczęli nacierać całe ciało śniegiem. Potem unosząc ramiona nad głową i opuszczając je rytmicznie na boki, starali się wywołać sztuczne oddychanie.

Trwało to długo, bardzo długo! Zmieniali się kolejno w tej ciężkiej pracy, nie ustając ani na chwilę. Należało wyczerpać wszystkie środki ratunku.

Okolicznością bardzo pocieszającą był brak poważniejszych uszkodzeń na ciele sterni-ka. Ani jednej złamanej kości; chyba że gwałtowny wstrząs poczynił spustoszenia w organach wewnętrznych.

Na tych próbach wskrzeszenia nieboszczyka upłynęło parę godzin, podczas których nadzieja często ustępowała miejsca rozpaczy.

Nareszcie na skostniałe policzki marynarza wypłynęło coś, jakby echo rumieńca. Zbadawszy serce Gromski już nie wątpił dłużej: sternik żyje, lecz niezmiernie wolno wraca do siebie. Dopiero po czterech godzinach zabiegów, w które każdy z jego towarzyszy wkładał całą swoją umiejętność ratownictwa, marynarz na chwilę podniósł powieki, ażeby je wnet zamknąć na powrót.

— Żyje, żyje nasz dzielny, kochany przyjaciel! — wybuchnął niepohamowaną radością Ford.

Podwojono starania i wreszcie Barton przyszedł o tyle do siebie, że wyszeptał kilka niezrozumiałych wyrazów. Odziano go na powrót, wlano w usta trochę wody ze stopionego śniegu, złożono na noszach zaimprowizowanych z dwóch związanych linką drążków bambu-sowych.

Ciężka to nad wyraz była praca! Wspinano się pod górę- w pocie czoła. Zatrzymywano się często, ażeby wypocząć.

Marynarz przychodził wyraźnie do siebie. Wyciągnął dłoń, aby uścisnąć rękę kapitana.

— Nie trudź się, stary chłopie, nie masz za co dziękować — rzekł Ford. — To my raczej winniśmy ci dozgonną wdzięczność za twoją ofiarę.

Po kilkunastu godzinach niewysłowienie utrudzającej wędrówki przebyto przełęcz i znaleziono się wreszcie na drugiej stronie łańcucha górskiego. Kiedy dotarto do balonu, James o tyle odzyskał siły, że mógł w krótkości opowiedzieć swoje wrażenia.

— Jak się czujesz, mój poczciwy Jamesie? — pytał Gromski. — To coś niepojętego zeskoczyć z takiej wysokości i nie skręcić karku.

Sternik uśmiechnął się słabo.

— Gdyby pan wiedział, co ja czułem spadając, nie dziwiłby się pan, że mam kości całe — wyszeptał James. — Wyskoczywszy, od razu poczułem silny prąd powietrza koło uszu, ale pęd mój w dół jakoś nie odbywał się tak gwałtownie, jakby należało się spodziewać. Jakaś tajemnicza siła hamowała mój upadek. Kiedy wreszcie, po kilkunastu sekundach runąłem w śnieg, uderzenie było tak słabe, jak gdybym zeskoczył z wysokości kilkunastu metrów zaledwie.

Nie umiem sobie do tej chwili wytłumaczyć tego dziwnego zjawiska.

Inżynier zamyślił się.

— Zrozumiałem — rzekł. — Zawdzięczasz swoje cudowne ocalenie wstępującemu prą-dowi powietrza, który tworzy się zawsze pod górami. Ten sam prąd ułatwił nam przedostanie się ponad przełęczą. Pamiętacie, przyjaciele, ten okropny wulkan, w którego dymie siarko-wym omal nie podusiliśmy się wszyscy? Wówczas „Polonię” przeniósł przez krater taki sam prąd wstępujący, który musi powstawać zawsze, ilekroć silny wiatr napotka jaką wysoką przeszkodę. Mówiąc po prostu, wicher „przeskakuje” przez góry. Taki właśnie wiejący od dołu ku górze prąd był na tyle silny, że złagodził siłę upadku i ocalił cię, mój stary, od pogru-chotania kości. No i śnieg!

— Wyjaśnienia twoje, inżynierze, wydają mi się trafne — rzekł Ford. — Gdybyśmy zaufali temu prądowi górnemu, nie potrzebowałbyś może, Jamesie, wyskakiwać z gondoli, gdyż „Polonia” i tak przedostałaby się ponad przełęcz. Nie zmniejsza to jednak twego boha-terstwa. Ofiarowałeś własne życie, byle tylko ocalić nas, za co wdzięczni ci będziemy do śmierci.

 

Date: 2016-02-19; view: 316; Íàðóøåíèå àâòîðñêèõ ïðàâ; Ïîìîùü â íàïèñàíèè ðàáîòû --> ÑÞÄÀ...



mydocx.ru - 2015-2024 year. (0.007 sec.) Âñå ìàòåðèàëû ïðåäñòàâëåííûå íà ñàéòå èñêëþ÷èòåëüíî ñ öåëüþ îçíàêîìëåíèÿ ÷èòàòåëÿìè è íå ïðåñëåäóþò êîììåð÷åñêèõ öåëåé èëè íàðóøåíèå àâòîðñêèõ ïðàâ - Ïîæàëîâàòüñÿ íà ïóáëèêàöèþ