Ãëàâíàÿ Ñëó÷àéíàÿ ñòðàíèöà


Ïîëåçíîå:

Êàê ñäåëàòü ðàçãîâîð ïîëåçíûì è ïðèÿòíûì Êàê ñäåëàòü îáúåìíóþ çâåçäó ñâîèìè ðóêàìè Êàê ñäåëàòü òî, ÷òî äåëàòü íå õî÷åòñÿ? Êàê ñäåëàòü ïîãðåìóøêó Êàê ñäåëàòü òàê ÷òîáû æåíùèíû ñàìè çíàêîìèëèñü ñ âàìè Êàê ñäåëàòü èäåþ êîììåð÷åñêîé Êàê ñäåëàòü õîðîøóþ ðàñòÿæêó íîã? Êàê ñäåëàòü íàø ðàçóì çäîðîâûì? Êàê ñäåëàòü, ÷òîáû ëþäè îáìàíûâàëè ìåíüøå Âîïðîñ 4. Êàê ñäåëàòü òàê, ÷òîáû âàñ óâàæàëè è öåíèëè? Êàê ñäåëàòü ëó÷øå ñåáå è äðóãèì ëþäÿì Êàê ñäåëàòü ñâèäàíèå èíòåðåñíûì?


Êàòåãîðèè:

ÀðõèòåêòóðàÀñòðîíîìèÿÁèîëîãèÿÃåîãðàôèÿÃåîëîãèÿÈíôîðìàòèêàÈñêóññòâîÈñòîðèÿÊóëèíàðèÿÊóëüòóðàÌàðêåòèíãÌàòåìàòèêàÌåäèöèíàÌåíåäæìåíòÎõðàíà òðóäàÏðàâîÏðîèçâîäñòâîÏñèõîëîãèÿÐåëèãèÿÑîöèîëîãèÿÑïîðòÒåõíèêàÔèçèêàÔèëîñîôèÿÕèìèÿÝêîëîãèÿÝêîíîìèêàÝëåêòðîíèêà






Na ziemi Ognistej





 

Przez cały następny tydzień po tej pierwszej próbie kapitan i sternik codziennie odby-wali praktykę na balonie Gromskiego. Z początku zadowalały ich wycieczki w okolice wiel-kich jezior, lecz w miarę nabywania większej wprawy w kierowaniu „Polonią”, przedłużano te podróże, albowiem chodziło o to, ażeby nasi podróżni zaznajomili się gruntownie z zaleta-mi i wadami aerostatu, na którym mieli odbyć swoją niebezpieczną wyprawę do Antarktydy.

Sternik był coraz bardziej zachwycony aerostatem i pod niebiosa wychwalał jego twór-cę.

— Ależ to nadzwyczajny człowiek, kapitanie — mówił do swojego towarzysza. — Nie każdy na jego miejscu zdecydowałby się tak szybko na podróż, która, jak sobie teraz zdaję sprawę, grozi daleko większymi niebezpieczeństwami aniżeli przedzieranie się na okręcie poprzez pola lodowe i krę do bieguna północnego. Musimy się doskonale przygotować, żeby znowu nie doznać zawodu. Ale niech mi pan powie, kapitanie, jak to my odbędziemy naszą daleką wyprawę. Czy „Polonia” popłynie stąd wprost do bieguna, czy też dostaniemy się na jakim okręcie do południowego krańca Ameryki, który, o ile wiem, nazywa się Ziemią Ogni-stą, i dopiero stamtąd rozpoczniemy nasz lot?

Kapitan w kilku słowach zaspokoił ciekawość sternika.

— Prowadziliśmy na ten temat wyczerpującą dyskusję z inżynierem. Miał on początko-wo zamiar polecieć wzdłuż całego lądu amerykańskiego aż do Ziemi Ognistej, tam uzupełnić możliwą stratę gazu i dopiero razem z nami puścić się na Antarktydę. Lecz odradziłem mu, gdyż jego aerostat musiałby przelatywać nad okolicami często nawiedzanymi przez burze, które mogłyby go uszkodzić lub zniszczyć zupełnie. Stanęło koniec końców na tym, że po odbyciu naszej praktyki drogocenny gaz, ściśnięty aż do 150 atmosfer, będzie zabrany w stalowych butlach wraz z opróżnioną powłoką i gondolą oraz zapasem benzyny na wynajęty przeze mnie statek, który nas zawiezie do punktu wyznaczonego na start. Parowiec odpowie-dni już znalazłem i zakontraktowałem. Wypłyniemy najdalej za dwa tygodnie. Odnajdziemy sobie osłonięte od wiatrów miejsce i stamtąd dopiero rozpoczniemy naszą podróż.

— Tak będzie najlepiej — zgodził się sternik.

W kilka dni później po tej rozmowie odbyto ostatnią próbną podróż na „Polonii”. Kapitan i sternik mogli z dumą utrzymywać o sobie, że stali się nienajgorszymi żeglarzami powietrznymi i że nie będą zawadą dla Gromskiego, lecz, przeciwnie, bardzo użytecznymi współpracownikami, którzy w każdej chwili będą mogli zastąpić go w kierowaniu aerostatem. Poznali oni dokładnie nie tylko jego budowę, ale i zachowanie się podczas lotu, nawet przy silniejszych wiatrach. Obaj doszli do przekonania, że to arcydzieło mechaniki sprosta wszy-stkim trudnościom, jakie oczekują je w niedalekiej przyszłości.

Inżynier Gromski ze swej strony był niezmiernie zadowolony, że znalazł takich dziel-nych, gotowych na wszystko i znających świat polarny towarzyszy niebezpiecznej podróży, która według niego miała być decydującą próbą dla „Polonii”. Inżynier wiedział, że dopiero po próbie, jaką miał być lot do Antarktydy, będzie mógł sprzedać swoje patenty, które jak dotąd posiadały jedynie teoretyczną wartość. W ten sposób uzyska pieniądze na prowadzenie dalszych badań, na ulepszanie swego wynalazku, a poza tym na spłacenie długów, które musieli zaciągnąć w związku z wyprawą.

Parowiec, którym mieli płynąć, znajdował się już w porcie chicagowskim (wielkie jeziora, jak wiadomo, są połączone drogą wodną z Oceanem Atlantyckim).

Nasi podróżni krzątali się energicznie nad ostatnimi przygotowaniami do podróży. Przede wszystkim opróżniono z helu balon, gaz wciśnięto w stalowe butle, które ułożono na spodzie okrętu. Powłokę, starannie owiniętą w brezenty, umieszczono bezpiecznie w lukach wraz z rozebraną na części gondolą i silnikami. Zaopatrzono się w żywność, benzynę, przy-rządy naukowe, odpowiednią odzież. Po upływie niecałego miesiąca od chwili zapoznania się z Gromskim, opuszczono Chicago, kierując się na Atlantyk, na którego falach spodziewano się w ciągu piętnastu, dwudziestu dni dotrzeć do Ziemi Ognistej.

Podróż ta odbyła się bez żadnego ważniejszego wypadku. W początkach września parowiec wpłynął do wielkiej Cieśniny Magellańskiej.

Tutaj zarzucono kotwicę w zacisznej zatoce i zajęto się wyszukaniem dogodnego pun-ktu, osłoniętego od wiatru, skąd „Polonia” mogłaby wznieść się w górę.

Jak się niebawem okazało, zadanie to nie było wcale łatwe. Odbywano wycieczki w niezmiernie malownicze góry Ziemi Ognistej, która w oczach Gromskiego i jego towarzyszy przedstawiała się jak jakaś zaczarowana kraina z baśni. Doliny zarośnięte gęstymi borami szpilkowymi, przerzynane wartkimi potokami, tworzącymi liczne kaskady, wyżej nieco szma-ragdowe lodowce, spływające po stokach górskich do oceanu i podobne do oprawnych w srebro turkusów, jeziora górskie, w których zwierciadle przeglądały się ośnieżone szczyty górskie, było to coś tak pięknego, że budziło zachwyt w duszy każdego człowieka nieoboję-tnego na cuda przyrody. Lecz daremnie przez kilka dni za pomocą mapy dość niedokładnej, jak się niebawem okazało, poszukiwano zacisznej doliny, dość obszernej na to, ażeby zbudo-wać w niej bezpieczny hangar, czyli szopę, gdzieby się dało zmontować i napełnić gazem aerostat.

W końcu udało się znaleźć odpowiedni do celu wyprawy teren. Była to hala górska pozbawiona wysokich drzew i otoczona ze wszystkich stron skalistymi ścianami, nie dopu-szczającymi silnych w tamtych okolicach wichrów. Niestety, hala ta znajdowała się o kilka-naście kilometrów od wybrzeży cieśniny i kosztowało niemało trudu, zanim zdołali na nią przetransportować balon z jego częściami składowymi. Następnie musiano zbudować z zabra-nego przezornie na okręt materiału, głównie z blachy falistej, hangar, gdyż nie można było ryzykować napełnienia balonu pod gołym niebem. Południowy bowiem kraniec lądu amery-kańskiego jest słynny z częstych burz, które tam niespodziewanie wybuchają. Towarzyszą im nieraz prawdziwe huragany, dmące przeważnie od zachodu. Gdyby tego rodzaju orkan pod-niósł się niespodziewanie, zanimby balon został przygotowany do podróży, groziłaby mu niechybnie katastrofa. Budowa szopy, przetransportowanie na halę butli z gazem, powłoki, gondoli, silnika, zapasu benzyny i innych niezbędnych przedmiotów zajęło kilkanaście dni niezmiernie uciążliwej pracy, chociaż brała w niej udział cała załoga parowca, składająca się z dwudziestu tęgich marynarzy. Nareszcie życie zaczęło wstępować w aerostat, skoro szlache-tny gaz wypełnił powłokę. Kapitan i inżynier odbywali co wieczór ważne meteorologiczne konferencje, w których Ford, jako znawca krain polarnych, miał głos rozstrzygający. Ponie-waż od prądów atmosferycznych, ich kierunku i siły zależało niemal w całości powodzenie wyprawy, przeto rozpatrzenie warunków meteorologicznych panujących w okolicach Antark-tydy było sprawą niezmiernie ważną i należało ją przestudiować do gruntu.

Zebrano się więc na naradę.

— W pobliżu równika — rozpoczął wykład Gromski — znajduje się pas największego nagrzania powierzchni ziemi i powietrza przez promienie słoneczne. W pasie tym powietrze staje się dzięki rozgrzaniu lżejsze, wskutek czego wznosi się do góry oraz odpływa na północ i południe jako stałe wiatry górnych warstw atmosfery, zwane antypasatami. W dolnych warstwach natomiast, w pobliżu ziemi, nieomal zupełnie brak długotrwałych wiatrów. Ciszę przerywają tylko od czasu do czasu krótkotrwałe, popołudniowe burze niosące z sobą tropi-kalne ulewy.

— Są to tak zwane „końskie szerokości” — mruknął sternik.

— Istotnie, Jamesie — ciągnął dalej inżynier — niegdyś, gdy po morzu pływały tylko żaglowce, pas ten zwany był „końskimi szerokościami”, gdyż w czasie przewozu transportów koni z Europy do Ameryki Południowej, statki w tym pasie ciszy stały tak długo, że zaledwie część końskich transportów docierała do portu przeznaczenia. Znaczna ilość koni po prostu ginęła z głodu. Czasami bowiem statki nie ruszały się z miejsca całymi tygodniami, zdane jedynie na łaskę prądów morskich.

— Zastanówmy się jednak dalej nad cyrkulacją atmosferyczną — wtrącił kapitan, które-mu powyższe informacje inżyniera znane były od dawna.

— Doskonale — zgodził się Gromski. — Otóż na skutek obrotu kuli ziemskiej wokół swej osi oraz dzięki bezwładności cząstek powietrza wszystkie wiatry wiejące na naszej pla-necie skręcają w prawo na półkuli północnej, a w lewo na półkuli południowej. Prawu temu podlegają również antypasaty i to tak dalece, że w szerokościach zawartych między 20 a 30° przybierają już kierunek równoleżnikowy. Ponieważ antypasat przynosi bezustannie znad równika nowe masy powietrza, gromadzi się ono w pobliżu zwrotników, co powoduje zwię-kszenie się jego ciśnienia atmosferycznego. W tej strefie więc, na skutek ciągłego zwiększa-nia się ciśnienia powietrza wywołanego napływem i stopniowym oziębianiem się, w atmosfe-rze panują prądy zstępujące.

— Czyli inaczej mówiąc — przerwał inżynierowi sternik — powietrze zachowuje się tak, jak człowiek w beczce, gdy na głowę nakładają mu coraz to nowy i nowy ciężar. Też by go przygniatało do dna!

— Naturalnie! — zawołał kapitan. — Poza tym szaleją tu cyklony, zwane również taj-funami. Pamiętam, że jak raz dostałem się w zasięg takiego cyklonu w czasie rejsu szkunerem w pobliżu Wysp Antylskich, to dwa dni walczyliśmy ze śmiercią i falami. Złamało nam wte-dy maszt... Ledwo uszliśmy z życiem.

— Wracamy do sprawy — rzekł niezadowolony Gromski, który nie lubił, gdy mu prze-rywano tok myśli.

— Przyroda — ciągnął dalej — dąży do zapełnienia luki po „uciekającym” znad równi-ka powietrzu. Wskutek tego część powietrza wraca do równika jako stały wiatr dolny, czyli pasat, część zaś odpływa do umiarkowanych szerokości geograficznych, zasilając panujące tam tak zwane wiatry zachodnie. Z szerokości umiarkowanych zaś część powietrza odpływa dalej — ku biegunom. W rejonach podbiegunowych powietrze silnie oziębia się, przez co zmniejsza swoją objętość i jako cięższe opada w dół. Powoduje to istnienie prądów zstępu-jących, wyrównywanych odpływem powietrza dołem znad biegunów. Rzecz jasna, że wiatry te nie wieją wzdłuż jakiejś linii prostej, tylko zgodnie z tym, co mówiłem na początku o skrę-caniu wszystkich wiatrów, przybierają na półkuli południowej kierunki: północno-zachodni przy wietrze wiejącym górą do bieguna i południowo-wschodni przy dolnym wietrze wieją-cym od biegunów.

Widząc niezdecydowaną minę sternika dorzucił, że w meteorologii nazywamy kierun-kiem wiatru ten kierunek, skąd wiatr wieje, a nie dokąd, po czym mówił dalej:

— Pas między 60 a 70° szerokości geograficznej, w którym ścierają się wpływy powie-trza dążącego z okolic bieguna ze strefą wiatrów zachodnich wiejących w szerokościach umiarkowanych, jest źródłem ciągłych zakłóceń w pogodzie, obszarem nieomal stałych mgieł, deszczów, burz — podobnie jak podzwrotnikowe zwanych cyklonami — i silnych wiatrów.

— Przepraszam bardzo, inżynierze, że przerwę — wtrącił kapitan. — Wiemy, że nieje-den statek wielorybniczy zginął bez śladu na tych wodach, przegrawszy walkę z rozszalałym żywiołem. A jak my przez tę strefę przebrniemy? Przecież nie możemy narażać naszego aerostatu na spotkanie z jakąś zawieją śnieżną czy szalejącym orkanem!

— Istotnie ma pan rację, kapitanie. Zastanawiałem się już nad tym. Chcąc uniknąć tych burz, należałoby wybrać do startu krótkotrwały okres ciszy lub też wznieść się do stref wyso-kich ponad jakieś 3000 m, gdzie już panuje mniej więcej jednostajny wiatr i na jego skrzy-dłach dotrzeć jak najgłębiej w kierunku bieguna. Wiadomo z badań meteorologicznych, że im bardziej będziemy się posuwali na południe, tym huragany będą stawały się rzadsze.

Gromski skończywszy badania meteorologiczne doszedł do następującego wniosku: należy wyczekać cokolwiek dłuższego okresu pogody, potem wznieść się jak najwyżej w powietrze, ażeby się dostać w objęcia ciepłych zwojów prądu powietrznego i dając się im unosić coraz bardziej ku południowi, doczekać znowu jakiejś przyjaznej chwilki, a kiedy ta nadejdzie, to znaczy kiedy siła wichrów północno-zachodnich zmniejszy się lub w ogóle ustanie, puścić się prosto ku południowi i korzystając już z siły motoru dotrzeć do bieguna; w razie przyjaznych warunków atmosferycznych wylądować tam, dokonać obserwacji nauko-wych, a potem polecieć z powrotem.

Umówili się z kapitanem parowca, że w odpowiednim czasie dotrze do lądu, jak można najdalej na południe i, gdy dadzą znać o sobie za pomocą aparatu do porozumiewania się na odległość, skonstruowanego przez inżyniera, odszukawszy ich zabierze z powrotem do ojczy-zny. Musieli w tym celu wynająć okręt na ten czas, ale innego wyjścia nie było.

Taki plan nakreślił sobie inżynier po naradzie z kapitanem Fordem. Lecz, niestety, wykonanie jego nastręczało, jak się niebawem okazało, wielkie trudności.

W końcu jednak balon był gotów do odlotu i leżał, niby jakiś olbrzymi potwór, w swej budzie czekając na chwilę, kiedy ładna pogoda pozwoli mu znaleźć się w swoim żywiole. Jednakże upływał dzień za dniem, a wichry i burze następowały w krótkich odstępach jedna po drugiej. Gdyby nie to, że aerostat znajdował się w solidnym hangarze i na hali otoczonej ze wszystkich stron stromymi wyniosłościami, to niejeden orkan mógłby go pochwycić w rozszalałe objęcia i rzucić bezwładnego na pobliskie góry, gdzieby się rozszarpał na strzępy o ostre skały. W pobliżu hangaru wzniesiono barak, w którym nasi podróżni nocowali. Jeden z nich znajdował się zawsze w hangarze, pilnując balonu.

Gromski niecierpliwie oczekiwał ustalenia się choćby na parę dni pogody, która by umożliwiła start. Jak na złość jednak burze nie przechodziły, a orkany nadal szalały dookoła i tylko dzięki temu, że hala była zabezpieczona od wtargnięcia silnych wichrów do dolinki, hangar nie ucierpiał. Krótkie przerwy Gromski zużytkował na badanie prądów atmosfery-cznych w górnych warstwach. W tym celu codziennie puszczano niewielkie baloniki gumowe i śledzono przez dobrą lunetę ich bieg na pułapie paru tysięcy metrów. Spostrzeżenia te wykazały, że wichry zachodnie panują aż do wysokości 4000, a nawet 5000 m, z lekkim odchyleniem ku południowi. Inżynier postanowił powierzyć swoją „Polonię” temu olbrzymie-mu wiatrowi, dać się mu unosić jak najdalej na południe, po czym skierować się, puściwszy w ruch silnik, prosto na biegun.

Szkwały i huragany wybuchające co kilka dni ze wzmożoną potęgą zmuszały naszych podróżników do oczekiwania w bezczynności na jakiś przebłysk słońca i względny spokój w atmosferze. W tym nerwowym nastroju wyczekiwania upłynęły całe dwa tygodnie. Kapitan parowca, który odwiedzał od czasu do czasu żeglarzy powietrznych w ich górskim zakątku, jako doświadczony marynarz, daremnie usiłował nakłonić inżyniera do zaniechania wzlotu z Ziemi Ognistej.

— Leży przed wami duży szmat oceanu — mówił — na którym, jak wiadomo, burze są na porządku dziennym. Jeżeli która pochwyci was w powietrzu, znajdziecie się w poważnym niebezpieczeństwie. Według mojego skromnego zdania powinniście dotrzeć do wybrzeży Antarktydy, jak to czyniły wszystkie wyprawy udające się do bieguna południowego, tam stworzyć sobie w bezpiecznej zatoce bazę, skąd dopiero wzniósłby się wasz balon. Unikniecie w ten sposób ryzykownego przelotu nad oceanem. Podejmuję się zawieźć was tam w przecią-gu paru tygodni.

— Nieraz się zastanawiałem nad tym — odparł Gromski — lecz, jak panu wiadomo, na Morzu Południowym ciągnie się na przestrzeni wielu setek kilometrów olbrzymia bariera lodowa. Cook * i inni żeglarze płynęli wzdłuż niej nieraz bardzo długo, daremnie starając się znaleźć przejście. Kto nam zaręczy, że nie natrafimy na tę przeszkodę. W takim razie musieli-

 

* Czyt.: Kuk.

byśmy poświęcić kilka tygodni drogiego czasu, ażeby dostać się do Antarktydy. My zaś po-winniśmy mieć lato podbiegunowe do swojej dyspozycji. Nie liczę na to, że jednym susem, że się tak wyrażę, dotrzemy do celu podróży. Byłby to optymizm nie do darowania. Lecz proszę pana, staraj się pan dotrzeć do lądu jak można najdalej na południe, tak jak się umówiliśmy.

W końcu pewnego poranka Gromski zauważył, że niebo wypogodziło się, obłoki wędrowały w pożądanym kierunku.

Inżynier i Ford byli wzruszeni, James ani przez chwilę nie tracił fantazji. Na jego twarzy igrał żywy uśmiech zadowolenia; idąc za radą inżyniera, ubrał się tak, jak i on w futrzaną kurtkę i lotnicze spodnie, po czym żartował z marynarzami najswobodniej w świecie. O siódmej rano wypuszczono próbny balonik, który, jak i pierwszy, zniknął w południowo-zachodniej stronie widnokręgu.

Nareszcie o ósmej inżynier dał znak do odjazdu. Wyprowadzono ostrożnie balon z hangaru, zbadawszy wszystko raz jeszcze dokładnie, zamieniono ostatnie uściśnienia dłoni z otaczającymi aerostat marynarzami i zajęto miejsca w gondoli. James usadowił się na przo-dzie, tuż koło motoru, Gromski ulokował się na wygodnym krześle przy sterze.

— No, w drogę — rzekł inżynier — puszczajcie, chłopcy!

Milczenie zaległo dokoła aerostatu. Na twarzach obecnych malowało się żywe wzrusze-nie. Inżynier musiał powtórzyć swój rozkaz, gdyż majtkowie trzymający końce lin stali nieruchomo.

— Jedziemy! — zawołał radośnie James. — Czy można wyrzucić trochę balastu, kapi-tanie?

— Można, będziemy się prędzej wznosili.

Sternik wypróżnił jeden worek piasku. W parę minut potem aerostat, wyleciawszy spomiędzy wzgórz otaczających dolinę, znalazł się w otwartym oceanie powietrznym.

Kapitan wychylony poza poręcz swego fotela, patrzył w milczeniu na zapadającą się zwolna ziemię. Czas jakiś widział jeszcze grupę marynarzy, którzy podrzucali w górę czapki z głośnym „hura”, po czym nagle dolinka z hangarem znikła mu z oczu; balon popychany rześkim, północno-zachodnim wiatrem bujał ponad skałami rozsianymi na wybrzeżach cieśniny.

Widok stawał się coraz rozleglejszy w miarę tego, jak aerostat wzlatywał wyżej. Spoj-rzawszy w dół kapitan spostrzegł, że łódka zawieszona jest ponad oceanem, który wyglądał jak wielka misa z niebieskiej porcelany. Na południu widniały w jaskrawym oświetleniu słonecznym sąsiednie wyspy; ich kontury rysowały się z zadziwiającą wyrazistością na czystym tle powierzchni morza. Cała południowa część archipelagu przedstawiała się oczom naszych żeglarzy jak olbrzymia mapa. Perspektywę psuły tylko, majaczące na południu poza lekką zasłoną mgły porannej, wyniosłości przylądka Horn. Kapitan chciał zawołać na Jamesa, aby się z nim podzielić swymi wrażeniami, ale głos zamarł mu w piersi; jakieś dziwne wzru-szenie, coś niby przestrach wobec tej olbrzymiej przestrzeni wody i powietrza ogarnęło całą jego istotę.

Sternik doznawał podobnych uczuć; na wpół przechylony przez poręcz gondoli, trzyma-jąc się liny, patrzył w rozciągającą się pod nim przepaść; wspaniały, imponujący widok po-chłaniał jego uwagę. Gromski tylko z zupełnym spokojem obserwował wskazówki wysoko-ściomierza.

Nagle kapitan Ford pojął swe zuchwalstwo; zdawało mu się, że ta nieskończona przestrzeń wodna wznosi się coraz wyżej i wyżej i że lada chwila pochłonie zawieszony ponad nią aerostat.

— Spadamy! — zawołał.

I zerwawszy się z miejsca, jednym skokiem dopadł Gromskiego.

Inżynier pokręcił głową.

— Wznosimy się — rzekł wskazując na strzałkę przyrządu. — W tej chwili jesteśmy już 830 m nad poziomem oceanu; podlegasz złudzeniu optycznemu, kochany kapitanie.

Ford spojrzał na wysokościomierz, a przekonawszy się, że ten wskazuje rzeczywiście wysokość 800 m z okładem, uspokoił się nieco.

— Więc płyniemy na południe? — zagadnął.

— Na południowy wschód, kapitanie. Nic nam nie grozi. Balon jest w doskonałym stanie; nie powinniśmy w żadnym razie wznosić się wyżej, jak na jakieś 1500 m. Gdy słońce przestanie świecić i gaz w balonie skurczy się, opadniemy o jakie kilkaset metrów niżej. Zresztą od wszelkiego przypadku mamy sporo balastu w postaci blaszanek z benzyną.

— Ale mnie się zdaje, że stoimy w miejscu! — zawołał nagle sternik.

— Skąd ci to przyszło do głowy, kochany Jamesie?

— Bo nie czuję niemal wiatru. Powietrze jest spokojne jak podczas zupełnej ciszy. Patrz pan, inżynierze, bibułka, którą położyłem na kolanach, prawie nie drgnie.

Dowód ten serdecznie rozśmieszył inżyniera.

— Przecież nie po raz pierwszy znajdujesz się w moim balonie — rzekł — ale powiedz mi, czy nie zdarzyło ci się kiedy płynąć z prądem bez wioseł i żagla albo kąpać się w bystrej wodzie?

— Nieraz, inżynierze.

— No i cóż? Czy leżąc nieruchomo na bieżącej wodzie czujesz prąd?

— Nie, doprawdy, wtedy zdaje się, że woda jest prawie nieruchoma.

— Powinieneś więc zrozumieć, dlaczego nie czujemy, że wiatr nas unosi. Nasz aerostat ma niemal tę samą szybkość, co otaczające nas powietrze. Gdybyśmy lecieli nawet 200 km na godzinę, również nie uczuwalibyśmy żadnego wiatru.

— Jaki gapa ze mnie! — zawołał sternik nieco zawstydzony. — Jakże prędko płyniemy w tej chwili?

— Tego ci na razie nie potrafię powiedzieć. Gdyby pod nami był ląd, orientowalibyśmy się co do szybkości ze zmiany krajobrazów, ale tu, ponad jednostajną i pustą powierzchnią oceanu, musimy zdejmować położenie geograficzne jak na zwyczajnym okręcie. Doskonała prawie nieruchomość aerostatu w zupełności sprzyja obserwacjom astronomicznym. Stąd wi-dać jeszcze Ziemię Ognistą, ale jest ona zbyt już odległa, ażeby nam dać pewne wskazówki.

— To głupio — mruknął James niezadowolony. — Na okręcie rzucam loch * i wiem od razu, ile robię węzłów.

— Tak, bo każdy statek ma swoją własną szybkość. Jeżelibyśmy puścili w ruch nasz motor, to nasz loch powietrzny da nam równie dokładne wskazówki, jak i ten, który jest w użyciu w marynarce.

Kapitan słuchając tej rozmowy badał uważnie horyzont.

Na północnym zachodzie można było jeszcze dostrzec najwyższe szczyty Ziemi Ogni-stej, lecz znikały one coraz bardziej we mgle.

Sternik i kapitan zaobserwowali z pewnym zdziwieniem, że widnokrąg, pomimo wzno-szenia się balonu, leżał ciągle na wysokości oka; ocean widziany z wysokości 1000 m, jak już nadmieniliśmy, przedstawiał się jak olbrzymia wklęsła czasza o wzniesionych brzegach.

— Widnokrąg wznosi się wraz z nami, inżynierze — rzekł James. — Czy tak zawsze bywa?

— To jest bardzo naturalne — odparł Gromski. — Oko ogarnia tym szerszą przestrzeń, im wyżej znajduje się obserwator. Znając wzniesienie naszego statku powietrznego, łatwo możemy obliczyć zasięg wzroku. Bierzemy liczbę 3862 i mnożymy ją przez pierwiastek kwadratowy wzniesienia nad powierzchnią ziemi. Otrzymana liczba daje nam promień wi-dnokręgu. Jeżeli na przykład znajdziemy się na wysokości 10 000 m, to pierwiastek kwa-dratowy wyniesie tutaj 100 m, a zatem odległość, na jaką sięga nasze oko, wyniesie 386 km.

 

* Loch a. log — przyrząd do mierzenia szybkości okrętu.

— Aż tyle?! — wykrzyknął zdziwiony James.

— No, na takiej zawrotnej wysokości nigdy, jak sądzę, nie będziemy lecieli, ale może się zdarzyć, że „Polonia” będzie się unosiła jakieś 100 m nad morzem. W tym wypadku oko nasze ogarnie obszar o promieniu 38 km. W każdym razie z wysokości paruset metrów będziemy mogli dostrzec ląd odległy o kilkadziesiąt kilometrów.

Krótki ten wykład zainteresował sternika, który potem w wolnych chwilach zabawiał się obliczeniami, jak daleko mógł widzieć z łódki balonu, którego wzniesienie potrafił sobie łatwo odczytywać z wysokościomierza.

Powietrze od samego rana było zupełnie czyste, pogoda na razie nie pozostawiała nic do życzenia; aerostat płynął spokojnie, od czasu do czasu tylko doznając lekkich podłużnych kołysań.

Gondola balonu była nadzwyczaj wygodna. Z tyłu, tuż przed siedzeniem sternika, znaj-dowały się drzwiczki z lekkich deseczek, wybite grubo korkiem i wełną. Prowadziły one do wygodnej kajuty. Wewnątrz niej umieszczono miękkie posłania dla dwóch osób. Pośrodku gondoli znajdowały się zapasy benzyny w zbiornikach z duraluminium i blaszanki, które stanowiły rezerwę, a w razie potrzeby służyły za balast, gdyż każda zawierała 10 1 paliwa. W przedniej części gondoli na mocnym postumencie spoczywał silnik obracający śrubę trójra-mienną. W sąsiedztwie kajuty mieściła się spiżarnia i kuchnia. Sternik, dbały o wygody towa-rzyszy, wziął na siebie obowiązki kuchmistrza. Między tapczanami w kajucie znalazło się dość miejsca na stół i wygodne trzcinowe fotele. Obok sternika, który siedział z tyłu łódki, znajdowały się rozliczne przyrządy.

— Statek nasz — rzekł sternik skończywszy swój przegląd — pomimo całej swej doskonałości ma poważną wadę, proszę pana inżyniera. Jest stanowczo za lekki. Gdyby nie to, zgodziłbym się przez całe życie na nim żeglować.

Gromski nie mógł się powstrzymać od śmiechu wysłuchawszy tego zarzutu.

— Masz słuszność, mój stary, ale nie moja w tym wina, że powietrze jest około 770 razy lżejsze aniżeli taka sama objętość wody. Statek przeto przeznaczony do pływania w oceanie powietrznym musi też być tyleż razy lżejszy od zwyczajnego okrętu. Należy się z tym pogodzić i obywać się bez mebli i innych wygodnych, ale za to ciężkich przedmiotów.

Te wyjaśnienia nie pocieszały sternika. Narzekał ciągle przy lada sposobności, śmiesząc towarzyszy swoimi wymaganiami.

— Hm — mruczał — łóżko 10-funtowe, stół 5-funtowy, cały serwis waży 4 funty; doprawdy, jeżeli o tyle lżejsze okażą się nasze porcje, to nie ręczę, czy za kilkanaście dni nie będziemy mogli latać bez pomocy balonu.

 

Date: 2016-02-19; view: 317; Íàðóøåíèå àâòîðñêèõ ïðàâ; Ïîìîùü â íàïèñàíèè ðàáîòû --> ÑÞÄÀ...



mydocx.ru - 2015-2024 year. (0.006 sec.) Âñå ìàòåðèàëû ïðåäñòàâëåííûå íà ñàéòå èñêëþ÷èòåëüíî ñ öåëüþ îçíàêîìëåíèÿ ÷èòàòåëÿìè è íå ïðåñëåäóþò êîììåð÷åñêèõ öåëåé èëè íàðóøåíèå àâòîðñêèõ ïðàâ - Ïîæàëîâàòüñÿ íà ïóáëèêàöèþ