Ãëàâíàÿ Ñëó÷àéíàÿ ñòðàíèöà


Ïîëåçíîå:

Êàê ñäåëàòü ðàçãîâîð ïîëåçíûì è ïðèÿòíûì Êàê ñäåëàòü îáúåìíóþ çâåçäó ñâîèìè ðóêàìè Êàê ñäåëàòü òî, ÷òî äåëàòü íå õî÷åòñÿ? Êàê ñäåëàòü ïîãðåìóøêó Êàê ñäåëàòü òàê ÷òîáû æåíùèíû ñàìè çíàêîìèëèñü ñ âàìè Êàê ñäåëàòü èäåþ êîììåð÷åñêîé Êàê ñäåëàòü õîðîøóþ ðàñòÿæêó íîã? Êàê ñäåëàòü íàø ðàçóì çäîðîâûì? Êàê ñäåëàòü, ÷òîáû ëþäè îáìàíûâàëè ìåíüøå Âîïðîñ 4. Êàê ñäåëàòü òàê, ÷òîáû âàñ óâàæàëè è öåíèëè? Êàê ñäåëàòü ëó÷øå ñåáå è äðóãèì ëþäÿì Êàê ñäåëàòü ñâèäàíèå èíòåðåñíûì?


Êàòåãîðèè:

ÀðõèòåêòóðàÀñòðîíîìèÿÁèîëîãèÿÃåîãðàôèÿÃåîëîãèÿÈíôîðìàòèêàÈñêóññòâîÈñòîðèÿÊóëèíàðèÿÊóëüòóðàÌàðêåòèíãÌàòåìàòèêàÌåäèöèíàÌåíåäæìåíòÎõðàíà òðóäàÏðàâîÏðîèçâîäñòâîÏñèõîëîãèÿÐåëèãèÿÑîöèîëîãèÿÑïîðòÒåõíèêàÔèçèêàÔèëîñîôèÿÕèìèÿÝêîëîãèÿÝêîíîìèêàÝëåêòðîíèêà






SZÓSTA CZĘŚĆ ŚWIATA





 

Gdy tylko kotwica wodna pogrążyła się w morzu, nasi żeglarze uczuli zaraz prąd powietrza, który nie mogąc unosić dalej balonu szarpał nim gniewnie, wytłaczał głębokie wklęśnięcia w powłoce i wydobywał przeciągłe tony z lin podtrzymujących gondolę.

Przebiegające spodem fale podrzucały rytmicznie worek kotwiczny, wskutek czego „Polonia” kołysała się jednostajnie, jak gdyby sama dotykała powierzchni oceanu.

— Nie spodziewałem się, że wicher jest tak silny — rzekł inżynier. — Mniejsza o to jednak, lina wytrzyma wstrząśnienia.

— Balon wlecze kotwicę wodną — zauważył Ford. — Patrz pan, jak jej rama pruje fale. Posuwamy się z wiatrem z szybkością kilku węzłów.

— To bagatela, kochany kapitanie, robiąc kilkadziesiąt mil na dobę nie potrzebujemy obawiać się przymusowego powrotu do Ameryki. Moglibyśmy czekać na zmianę wiatru choćby parę dni. Obawiam się tylko jakiejś gwałtownej burzy, które w tych szerokościach geograficznych bardzo często występują. Znajdujemy się w pobliżu owego pasa niskiego ciśnienia, otaczającego Antarktydę, i według mnie, powinniśmy jak najprędzej opuścić te niebezpieczne okolice.

— Ta kotwica wodna jest doskonałym wynalazkiem! — zawołał Ford. — Jeżeli się nie mylę, to wiele balonów uniesionych wiatrem zginęło w morzu.

— W istocie — odparł inżynier. — Najwięcej takich wypadków zdarzyło się podczas oblężenia Paryża przez Prusaków. Z sześćdziesięciu czterech balonów wypuszczonych z tego miasta, trzy czy cztery przepadły bez wieści. Pamiętam, że marynarz Prince * i żołnierz Lacase **, którzy w listopadzie 1870 roku i w styczniu 1871 wystartowali o trzeciej rano,

 

* Czyt.: Pręs.

** Czyt.: Lakaz.

znaleźli śmierć w falach Atlantyku. Znakomity aeronauta Sivel, który pierwszy używał workowej kotwicy, znajdował się nieraz w tym położeniu, co i my obecnie. Puszczał się on kilkakrotnie nad morze; w Zatoce Neapolitańskiej hamulec podobny do naszego ustrzegł go od niebezpieczeństwa, jakim groził wiatr wiejący od brzegu. Dnia 19 sierpnia 1894 roku tenże Sivel wzniósł się balonem „Zenit” z Kopenhagi, spodziewając się przelecieć do Szwecji; w połowie drogi wiatr wykręcił się jednak ku północy. Sivel, nie chcąc narażać swych towarzy-szy na ryzykowną podróż nad otwartym morzem, wyrzucił workową kotwicę i, zawieszony o 100 m nad morzem, doczekał się przybycia wysłanych mu z pomocą statków.

Sternik nie miał nic przeciwko temu „przystankowi”; jako prawdziwy marynarz, czuł się najlepiej wśród szumu fal na kołyszącym się pomoście.

— Dzisiaj będziemy jedli obiad jak na zwyczajnym okręcie — mówił. — Pełnych kubków i talerzy nie można stawiać na naszym stole.

Przy doskonałym winie i przy ożywionej rozmowie nasi żeglarze powietrzni zapomnieli niebawem o przygodzie w obłokach lodowych. Siedzieliby zapewne dłużej w swojej jadalni, gdyby kapitan nie był spostrzegł w południowej stronie horyzontu kilku jasno błyszczących w słońcu punktów.

— To góry lodowe — rzekł podnosząc się.

Góry lodowe zbliżały się powoli do balonu, błyszcząc w promieniach słońca.

— Powiedz mi pan — rzekł inżynier zwracając się do Forda — jakie jest ich pocho-dzenie?

— Pojawienie się gór lodowych dowodzi zawsze bliskości lądu — odparł marynarz — gdyż nigdy nie tworzą się one na otwartym oceanie. Wielkie lodowce, ściekając powoli z wyżyn Antarktydy, dosięgają koniec końców wybrzeża morskiego. Jeżeli krawędź lądu jest bardzo stroma, to część lodowca, utraciwszy podporę naturalną, jaką dla niego stanowią skały, odłamuje się i spada z wielkim łoskotem do morza, ażeby po chwili wśród zamętu, jaki wywołało to wstrząśnienie w głębinach, wypłynąć znowu na powierzchnię w postaci właśnie jednej z takich nader licznych gór lodowych. Zdarza się jednak, że lodowiec na płaskim wybrzeżu pełznie jakiś czas pod wodą, gdzie od czoła jego odrywają się bryły lodu. Jeżeli taka bryła słodkiego lodu nie utknie między krami, to wydostaje się na otwarty ocean i niesio-na prądami błąka się przez długi czas po bezmiarach wód; w chwili narodzin wygląda jak kolosalna płaska szyba, której jedna siódma wystaje z wody, a pozostała część jest pogrążona w morzu. Jeżeli, dajmy na to, góra lodowa ma wysokość 30 m, to jej rzeczywista wysokość na lądzie wynosi około 200 m. Jest to niezbitym dowodem, jak niezmiernie grubą warstwą lodu pokryty jest ląd południowy. Granica, do jakiej docierają góry lodowe, jest czasami bardzo odległa od bieguna; na południowej półkuli można je napotkać jeszcze pod 50° szerokości.

— Szkoda, że biegun południowy nie leży wśród oceanu i że prądy morskie nie płyną w jego kierunku — westchnął James. — Wtedy obeszlibyśmy się bez przyjaznego wiatru. Ot, po prostu zakotwiczylibyśmy się na jakiejś górze lodowej, wędrującej na południe, a ta przy-holowałaby nas do celu naszej podróży.

— Trzeba ci przyznać, mój stary, że wpadłeś na oryginalny pomysł — rzekł kapitan uśmiechając się. — Góry lodowe płyną nieraz pod wiatr, jeżeli tylko unosi je prąd płynący w kierunku przeciwnym. Może się nam uda kiedyś wykorzystać twój wynalazek, jeśli nie zgi-niemy. Tymczasem jednak musimy unikać spotkania z górami lodowymi, jeżeli nie chcemy, aby nas zatopiły.

Gromski był tego samego zdania. Przewidywał on, że balon znajdzie się niebawem na drodze olbrzymich brył lodu.

— Musimy przeskoczyć przez te lodowce, jeżeli nie zdołamy ich wyminąć — rzekł.

— Będzie to ładny skok — zauważył Ford. — Patrz pan, jak aerostat napręża linę: szron, który go obciążył w chmurach lodowych, stopniał już zupełnie, odzyskaliśmy więc poprzednią siłę wzlotu. W tych warunkach wzniesiemy się w krótkim czasie na jakie 4000 do 5000 m.

Inżynier wiedział doskonale o tym wszystkim, pomimo to na jego twarzy nie znać było zakłopotania; z zimną krwią patrzył na zbliżające się góry lodowe, których ostre wierzchołki mogły za najlżejszym dotknięciem rozedrzeć powłokę balonu.

W kilkanaście minut potem już tylko pół kilometra dzieliło aerostat od gór lodowych. Starcie z nimi stawało się nieuchronne. Gromski zrozumiał, że niebezpiecznie byłoby zwlekać dłużej z wyminięciem przeszkody; pochwycił więc za sznur przytwierdzony do dna worka i począł ostrożnie wywracać go na drugą stronę. Wylewana powoli woda zmniejszała coraz bardziej wagę worka, toteż niebawem balon dźwignął go i ciężko, jak orzeł z grubą zdobyczą, wzleciał nad lodowe urwisko. Ale ciężar wody, która pozostawała jeszcze w torbie, zastępo-wał balast.

Stało się to w samą porę. Nieco opóźnienia, a kotwica zaplątałaby się wśród załamów najbliższej góry lodowej.

Balon, przemknąwszy ponad przeszkodami, pędził szybko, unoszony nieprzyjaznym wiatrem, niebawem jednak dotknął znów kotwicą powierzchni oceanu, worek nabrał więcej wody i, jak się wyraził sternik, zakotwiczył doskonale „Polonię”.

Nasi żeglarze niejednokrotnie potem spostrzegali płynące góry lodowe, mijały one je-dnak balon z daleka, nie grożąc mu żadnym niebezpieczeństwem. Za to inżyniera niepokoiła stałość wiatru nieprzyjaznego. Niebawem upłynęła cała doba od przygody w lodowatych obłokach. Roztropność nie pozwalała oczekiwać dłużej. Wobec tego złożono walną naradę, co dalej czynić.

— Znajdujemy się w pobliżu Antarktydy, gdzie bardzo często wybuchają gwałtowne orkany. Musimy za wszelką cenę jak najprędzej wydostać się z tej niebezpiecznej strefy. Według mnie, powinniśmy powierzyć się górnemu wiatrowi, kierunek obłoków pozwala nam przypuszczać, że wzniósłszy się znowu w górne strefy, będziemy na jego skrzydłach krążyli dookoła Antarktydy, co nam da doskonałą sposobność zbadania wybrzeży tej części świata, tak mało dotąd znanej. Jeżeli po upływie dłuższego czasu, na przykład 48 godzin, przekona-my się, że tego rodzaju podróż nie da nam pożądanych wyników, to uciekniemy się do moto-ru, ażeby dostać się ponad lodową powłokę szóstej części świata. Dosięgnąwszy jakiegoś 80° szerokości południowej, skierujemy się wprost ku biegunowi. A co nastąpi potem, wszystko będzie zależało od stanu pogody. Jeżeli mam być szczery, to najbardziej lękam się owych gwałtownie wybuchających orkanów, które w tych okolicach naszego globu zdarzają się na-wet pod wysokimi szerokościami geograficznymi, gdzie panuje zimny antycyklon, wynoszą-cy chłodne masy powietrza ruchem wirowym z południa ku północy.

Do tej opinii inżyniera przychylił się zupełnie Ford. O godzinie czwartej po południu opróżniono z wody workową kotwicę i po nagrzaniu gazu „Polonia” wzniosła się naprzód do 1000, a później do 2500 m. Nasi żeglarze przekonali się obserwując pływające pod balonem góry lodowe, że szybkość wiatru zwiększała się coraz bardziej w miarę oddalania się od ziemi. W końcu na wysokości 3000 m znaleziono się znowu w prądach górnego wiatru; aero-stat płynął już z szybkością powyżej 100 km na godzinę w kierunku wschodnio-południo-wym.

Uwaga inżyniera skoncentrowała się na dziwnych kształtów obłoku, który wynurzał się powoli z oceanu. Chmura ta, błyszcząc oślepiająco w promieniach słonecznych, rozszerzała się po linii widnokręgu coraz bardziej, na jej jasnym tle ukazywały się tu i ówdzie drobne czarne plamy o nieregularnych konturach.

— Ależ to ląd! — zawołał nagle sternik.

Zelektryzowany tym okrzykiem Ford pochwycił lunetę i przekonał się niebawem, że domniemane chmury były istotnie lądem rozpościerającym się daleko ku wschodowi i zacho-dowi. Doskonała przezroczystość powietrza dozwalała widzieć wznoszące się na nim góry pokryte śniegiem.

— Nareszcie będziemy żeglowali ponad ziemią, kapitanie — rzekł z zadowoleniem Gromski. — Prawdę mówiąc, zaczynam się obawiać sąsiedztwa oceanu; za mało mamy bala-stu; wątpię, czy aerostat raz jeszcze wyszedłby bezpiecznie spomiędzy takich chmur lodo-wych, w jakich niedawno się znaleźliśmy.

Ford z niezmierną ciekawością przypatrywał się tajemniczemu lądowi. Odezwała się w nim żyłka geografa. Wydobył mapę i rozłożył ją na stoliku.

— Patrz, inżynierze, na dzisiejszych mapach nie oznaczono w tych okolicach żadnego śladu lądu; dotychczas nie było wiadomo, co leży na południowy wschód od Wyspy Aleksan-dra I. Otóż tajemnica rozjaśnia się. Ziemia, którą mamy przed sobą, jest prawdopodobnie najdalej ku biegunowi odsuniętym wybrzeżem Antarktydy.

Aerostat pędził z nadzwyczajną szybkością ku nieznanemu lądowi, który rozciągał się teraz przed oczyma naszych żeglarzy w całym swym majestacie. Na prawo i na lewo widniała kapryśnie poszarpana linia brzegu, przybrana, niby białą koronką, nieskończonym szeregiem gór lodowych. Dalej, ku południowi, sterczało ku niebu strome zbocze górskie, pokryte śniegiem, spod którego wyglądały bardziej strome wierzchołki. Głębiej, w południowym kie-runku ląd ten wznosił się coraz bardziej, dźwigając potężne lodowce, spływające do oceanu niby szerokie wody rzek zamarzłych na wieki.

Gromski wydobył aparat fotograficzny i określiwszy położenie geograficzne, zaczął robić zdjęcia przemykającego pod aerostatem tajemniczego lądu.

— Nasze fotografie, które później połączymy w jedną całość, staną się nieocenionym dokumentem; geografowie będą mogli odrysować zeń kontury tych okolic Antarktydy — rzekł Gromski.

„Polonia”, przemknąwszy jak meteor ponad niedostępnymi wybrzeżami, szybowała te-raz nad dzikimi wąwozami i śnieżnymi szczytami, które z góry przedstawiały się imponująco. Krajobrazy zmieniały się z błyskawiczną szybkością; z wysokości 2500 m nasi żeglarze z łatwością dostrzegali wszystkie szczegóły konfiguracji * lądu.

Kapitan, z dzienniczkiem w ręku, robił dorywcze notatki i szkice ołówkiem. Gromski zaś notował starannie szybkość i kierunek aerostatu.

— Płyniemy raczej ku wschodowi aniżeli ku południowi, kapitanie — rzekł. — Cieka-wym niezmiernie, dokąd zaniesie nas wiatr górny.

— W każdym razie do bieguna! — zawołał sternik, któremu imponowała nadzwyczaj szybkość „Polonii”. — Pamięta pan, kapitanie, naszą ostatnią podróż? Było to dwa lata temu. Wyruszyliśmy na saniach ciągnionych przez psy, w głąb Grenlandii. Chcieliśmy dotrzeć do północnego wybrzeża wielkiej wyspy; póki życia, nie zapomnę tej strasznej wycieczki. Przez cały miesiąc ujechaliśmy zaledwie 350 km, akurat tyle, ile teraz robimy w trzy godziny. Z niewygód i złego pożywienia zapadliśmy na szkorbut; psy nam wyzdychały i z powrotem sami musieliśmy wlec sanie. Po kilka razy dziennie trzeba było przeprawiać się przez szczeli-ny w lodowcu, zdradziecko przysypane śniegiem. Była to prawdziwa męczarnia. Darmo starałbym się opowiedzieć nasze przejścia. Powiem tylko, że z dwudziestu zdrowych ludzi, doskonałych narciarzy, dwunastu tylko ledwo żywych powróciło na okręt. W dodatku nie dotarliśmy do celu, gdyż okazało się, że całe wnętrze tej przeklętej wyspy pokryte jest, tak jak i ten ląd, grubą, chyba ponad 1000 m skorupą lodu, niemiłosiernie spękanego, pełnego prze-paści, w które niejednokrotnie wpadali nasi towarzysze, i z najwyższym tylko wysiłkiem wy-ciągaliśmy ich stamtąd. Jak widzę, teraz i na Antarktydzie czekałyby nas te same pułapki, bo i ten ląd spoczywa pod grubą powłoką lodów. Ale nasz kochany balon pozwala nam unosić się ponad zdradliwymi przepaściami z szybkością ptaka. Nie ma to, jak żegluga powietrzna! Człowiek może sobie żartować z najwyższych gór, z najokropniejszych przepaści!

 

* Konfiguracja — ukształtowanie.

I sternik, rozczulony snadź smutnymi a świeżymi jeszcze wspomnieniami, wytarł głośno nos dużą kraciastą chustką.

— Cudowny statek! — powtarzał.

Kapitan przerwał te rozważania, wskazując na niebie jasno zarysowane kontury jakiejś wielkiej góry, pokrytej lodem. Aerostat, unoszony na wschód, musiał koniecznie albo się spotkać z nią, albo też przejść obok. Z dala trudno było oznaczyć wysokość szczytu; inżynier przypuszczał jednak, że wznosił się on mniej więcej na 3600 m ponad poziomem oceanu.

Miał on nadzieję, że uda mu się szczęśliwie wyminąć górę. Bacznie i z pewnym niepo-kojem śledził kierunek drogi swojego statku powietrznego. Niebawem spostrzegł, że prze-szkoda, zamiast usunąć się w prawo lub lewo, rozszerzała się. Gromski postanowił uciec się do pomocy maszyny, puścić w ruch śrubę i objechać grożącą starciem górę. Szczyty, które niedawno wydawały się odległe o kilkadziesiąt kilometrów, zbliżały się zatrważająco; aero-stat pędził prosto na olbrzymie urwiska pokryte lodowcami.

Należało zdecydować się szybko.

Właśnie inżynier chciał puścić w ruch motor, gdy Ford pochwycił go za rękę. Zdarzyło się bowiem coś dziwnego: balon zamiast lecieć dalej poziomo, poderwał się nagle; nasi żegla-rze widzieli wyraźnie, jak łódka wspinała się leciutko ponad stokami; pod nią przesuwały się lodowce i białe skorupy wiecznego śniegu. Szybko jednak ten nieprzerwany biały całun zni-kał pod obłokami ciepłej pary wodnej, która wydobywała się z głębokich szpar w zboczach góry; wśród czarnych skał bazaltowych widniały szerokie strumienie zastygłej lawy.

— To wulkan! — zawołał Ford.

Zaledwie jednak wymówił te słowa, kiedy pod aerostatem rozwarła się pustką ziejąca paszcza krateru; ginące w tajemniczym pomroku głębie tego leja dymiły z lekka jakimiś oparami; nasi żeglarze uczuli zjadliwy oddech wulkanu.

— A to zapach! — zawołał Ford krzywiąc się. — Zdaje się, że z krateru wydobywa się kwas siarkowy i siarkowodór.

Uderzenie, od którego zatrzęsła się cała gondola, przerwało kapitanowi; Gromski, który właśnie wychylił się za poręcz, został gwałtownie rzucony na zbiornik benzyny; sternik zaś o mało nie wyleciał z gondoli; szczęściem zaczepił się o linę.

Ford, spojrzawszy na dół, przekonał się, że aerostat potrącił o wielki odłam skały ster-czącej na skraju krateru; łódka jednak ześliznęła się bez szkody po gładkiej, zeszklonej jego powierzchni. Przenikliwa woń siarkowodoru nie znikła wszakże, przeciwnie, stawała się coraz silniejsza. Gaz ten unoszony wiatrem, napełniał wciąż atmosferę. W tych trujących wyziewach najpierw Gromski, potem Ford i sternik poczęli doznawać zawrotu głowy.

— Wznieśmy się wyżej, inżynierze, nie wytrzymam dłużej! — zawołał kapitan.

— Duszę się — jęczał sternik blady jak płótno.

Inżynier sam był bliski zemdlenia. Chwiejnym krokiem zbliżył się do miejsca, gdzie leżały zbiorniki z benzyną, i wyrzucił kilka z nich za burtę. „Polonia” podskoczyła o jakieś paręset metrów w górę — na tej wysokości duszące wyziewy osłabły. Jednakże nasi żeglarze utracili na jakiś czas przytomność. Kiedy w mroźnej i czystej atmosferze wrócili do siebie, wulkan znajdował się już w odległości kilkudziesięciu kilometrów.

— Niewiele brakowało, żeby ten wstrętny wulkan podusił nas! — zawołał kapitan.

— Dobrze, że nie roztrzaskaliśmy się o tę przeklętą skałę — dodał ze swej strony James.

— Gdyby nie ten wiatr, Wznosząc się ku górze dla przeskoczenia przeszkody, na pewno rozbilibyśmy się, a potem spalilibyśmy się żywcem w ognistej otchłani — rzekł Ford. — Jak z naszej przygody wynika, Antarktyda chociaż drzemie pod grubym płaszczem lodu, jest terenem, gdzie siły podziemne działają, jak dotąd, z wielką energią. Pomiędzy 170 a 160° długości wschodniej od Greenwich żeglarz Ross odkrył w 1842 roku na Ziemi Wiktorii pasmo gór, w których znajdują się dwa czynne wulkany: Erebus, wysoki na 3700 m, i Terror, cokolwiek odeń niższy. Gór zionących ogniem znajduje się zapewne znacznie więcej na Antarktydzie. Dobrze, że ten wulkan, nad którym niedawno przelatywaliśmy, nie zionie ogniem i lawą albo że nie wyrzuca w górę olbrzymich głazów. Gdybyśmy się znaleźli nad taką potworną armatą, a nie zdołali umknąć na czas przed jej wylotem, to albo upieklibyśmy się żywcem, albo trafiłby nas jeden z takich pocisków, które ważą na pewno kilkaset razy więcej aniżeli najpotężniejsze granaty dział okrętowych.

— Na przyszłość musimy być ostrożniejsi, jeżeli wiatry poniosą nas nad jaki łańcuch górski — dodał inżynier.

Przygoda opisana wyżej, jak się okazało, sprowadziła dość poważne następstwa; nasi żeglarze bowiem, oddychając przez kilka minut zabójczym siarkowodorem, zatruli się. Przez kilkanaście godzin trapił ich wszystkich nieznośny ból i zawroty głowy. Ford zaś w dodatku skarżył się na kłucie w piersiach.

Te dolegliwości koniec końców przeminęły, jednakże inżynier martwił się utratą kilku blaszanek benzyny, które musiał wyrzucić, ażeby wznieść się o kilkaset metrów ponad chmurę gazową.

„Polonia” szybowała teraz na wysokości jakichś 4000 m ponad powierzchnią oceanu, lecz tylko 2000 m dzieliło ją od przesuwającego się pod gondolą lądu. Łatwo stąd było wywnioskować, że Antarktyda wznosiła się w tych okolicach do 2000 m.

Ford, oglądając mapę, objaśniał towarzyszom niektóre dostrzeżone na niej szczegóły.

— Znajdujemy się — mówił — w zachodniej Antarktydzie; poza nami leży duży półwysep, który nosi rozmaite nazwy ponadawane mu przez odkrywców, a więc Ziemia Aleksandra I, Ziemia Adelajdy, Ziemia Loubeta, Ziemia Palmera, najbardziej wysunięta ku północy jego część leży naprzeciwko Archipelagu Nowych Wysp Południowych Szetlandów. Dalej poza nim w kierunku, w którym nas unosi wiatr, rozpościera się Morze Weddella, gdzie prawdopodobnie zarzuciliśmy naszą kotwicę wodną; żeglarz, który je odkrył w 1823 roku, dotarł dość daleko na południe, lecz koniec końców musiał się cofnąć, napotkawszy ową sławną wielką barierę lodową, wzdłuż której płynął w 1843 roku żeglarz Ross, daremnie wypatrując miejsca dogodnego do wylądowania. Okazało się, że ta olbrzymia bariera lodowa, której wysokość waha się w różnych miejscach od 30 do 50 m ponad poziom morza, sięgają-ca kilkadziesiąt metrów w głąb wód oceanu, ciągnie się na przestrzeni setek kilometrów wzdłuż wybrzeży Antarktydy. Jest to, jak się przekonano, czoło lodowców spływających z ol-brzymiej czaszy lodowej pokrywającej wnętrze kontynentu. Kiedy lodowiec dotrze do morza, odrywające się od jego czoła potężne odłamy dają początek górom lodowym. Jak mi się zda-je, szybujemy obecnie nad okolicami Antarktydy leżącymi naprzeciw południowego Atlanty-ku. Okolice te są dość mało znane, pomimo licznych wypraw, jakie tutaj docierały w rozmai-tych okresach. Bardzo dużo nauka zawdzięcza także odważnym łowcom wielorybów i tak: Kemp i Balleni odkrywają w pierwszej połowie XIX wieku wspomniane już południowe Szetlandy, południowe Orkady, Ziemię Palmera, która, jak się później okazało, jest archipela-giem, potem wrzynające się w głąb lądu Morze Weddella, po którym statek dosięga 74° szerokości, i wreszcie naprzeciw Nowej Zelandii natrafiono na grupę wysp wulkanicznych Balleny. Najlepiej, jak dotąd, znaną częścią Antarktydy jest Ziemia Wiktorii, gdzie właśnie znajdują się wspomniane wulkany, i pasmo wysokich gór Królowej Aleksandry, za nią nieco dalej na zachód leży Morze Rossa. Tak czy owak, okolice Antarktydy, położone naprzeciw Nowej Zelandii, są najlepiej zbadane. Za to ta część, na której obecnie się znajdujemy, zawie-ra wiele zagadek geograficznych, które, jak mam nadzieję, zdołamy rozwiązać. Najtrudniej jest poznać tonące pod grubą warstwą lodu wybrzeże; dlatego też na naszych mapach linia brzegów jest albo całkiem nie oznaczona, albo niewyraźna.

— Zdaje się, że przedmurze lodowe od czasów Rossa cofnęło się w ciągu sześćdziesię-ciu lat o całe 60 km ku biegunowi i poziom jego znacznie się obniżył. Podróżnik norweski Borchgrevind wynalazł miejsce, na które zdołał się wydostać sankami, z psami i zapasami prowiantu. Z tego widać, że „epoka lodowa”, której Antarktyda jest żywym obrazem, i w tych okolicach naszego globu zbliża się ku końcowi. Wspomniany podróżnik miał rzadko trafiają-cą się okazję oglądania z narażeniem życia narodzin olbrzymiej góry lodowej. Kawał lodowej bariery spadł z głośnym łoskotem do oceanu i po niejakim czasie wypłynął na powierzchnię wśród rozszalałych fal. Z najwyższym wysiłkiem żeglarze wczepili się w śliski lód i jakoś nie dali się porwać potwornemu bałwanowi, który spiętrzył się na kilka metrów nad ich głowami. Działo się to na Morzu Rossa, na wybrzeżu Ziemi Wiktorii u przylądka Adare. Wspomniany badacz był świadkiem straszliwych burz śnieżnych, które wichry wyjące od wschodu i połu-dniowo wschodu w ciągu wielu dni podsycały swymi wściekłymi podmuchami.

— Jeżeli mam prawdę powiedzieć — powiedział Gromski — to liczę bardzo na wscho-dnie wichry, wynoszące zimne powietrze spod bieguna ku północy. Skoro dotrzemy do biegu-na, powierzymy się temu wirowi, który również po spiralnej linii wyniesie nas na wybrzeża morskie. Obecnie mam już jasno zarysowany plan naszej podróży. Przez jakiś czas pozwoli-my unosić się wiatrom północno-zachodnim i dotrzemy do oka, gdzie powinien panować względny spokój w atmosferze. Kiedy się tam dostaniemy, puszczę w ruch motor i z całą szybkością, do jakiej „Polonia” jest zdolna, polecimy wprost do bieguna. Tam wylądujemy, porobimy spostrzeżenia astronomiczne i ruszymy z powrotem ku północy.

Plan ten przyjęto z zapałem.

Panująca od kilku dni wyjątkowo słoneczna pogoda niezmiernie sprzyjała zamiarom żeglarzy powietrznych. Balon, opisując coraz mniejsze kręgi, mógł dzięki fotograficznemu aparatowi dostarczyć nieocenionych zdjęć, z których następnie będzie można nakreślić z grubsza kontury wybrzeża Antarktydy.

 

„PODRÓŻ NAOKOŁO ŚWIATA W 48 GODZIN”

 

Jakoż po upływie następnych 12 godzin, po dokonaniu kilkudziesięciu zdjęć, aerostat znalazł się nad Ziemią Enderby i nad Ziemią Kempa, leżącymi tuż pod kołem polarnym. Jeszcze kilkanaście godzin takiej podróży, a inżynier miał nadzieję ujrzeć pod sobą Ziemię Wilhelma II i Ziemię Knoksa, potem, jeżeli burze nie stanęłyby na przeszkodzie, przelecieć ponad Ziemią Wilkesa i znowu znaleźć się nad Ziemią Wiktorii i Morzem Rossa. Byłaby to więc wspaniała podróż dookoła Antarktydy, spełnienie pięknych projektów naszych podróż-ników. Co kilka godzin, korzystając ze słońca, które tutaj nie zachodziło w ciągu całego nie-mal półrocza, robiono dokładne pomiary położenia geograficznego.

Gromski zauważył, że prąd powietrza w miarę zbliżania się do bieguna tracił na szyb-kości. Temperatura, która z początku wynosiła parę stopni ponad zero, spadła teraz o kilka stopni niżej.

Jednakże balon, jak dotąd szczęśliwie, uniknął burzy, co wielką otuchą napełniło serca żeglarzy. Przez następnych kilkanaście godzin „Polonia” przelatywała ponad nieprzejrzanymi równinami, pokrytymi odwiecznym lodem, spod którego gdzieniegdzie wznosiły się wysokie łańcuchy górskie. Wnętrze Antarktydy tchnęło pustką, nawet ptactwo, gnieżdżące się podczas lata w okolicach bieguna północnego, nie ożywiało tego ponurego krajobrazu. Często po-wierzchnia ziemi zdawała się zbliżać ku aerostatowi, chociaż wysokościomierz stale wskazy-wał około 3000 m wzniesienia. Dowodziło to, że ta „Ziemia Śmierci”, jak ją nazwał Gromski, dźwigała się coraz wyżej nad poziom morza. Obserwacje astronomiczne wykazały, że „Polo-nia” zbliżyła się o parę stopni ku biegunowi. Za to położenie względem pierwszego południka dało naszym podróżnikom bardzo wiele do myślenia.

— Trudno mi uwierzyć — rzekł Ford po skończonych obliczeniach — że w przeciągu niecałej doby przelecieliśmy we wschodnim kierunku 140°.

— Tak być powinno, kochany kapitanie — przerwał z zapałem Gromski. — Zwycię-stwo! Za parę dni znajdziemy się u bieguna.

Kapitan jednak, doznawszy w swych podróżach mnóstwa smutnych i niespodziewanych zawodów, nie unosił się optymizmem tak łatwo, jak Gromski.

— Wytłumacz mi pan, jak się to stanie. Wszak lecąc po spirali, posuwamy się dość wolno w kierunku południowym, choć lecimy bardzo szybko na wschód.

— Tak, gdybyśmy zdali balon na łaskę cyrkulacji atmosferycznej, musielibyśmy długo czekać, zanimby on nas zaniósł pod sam biegun.

— Na cóż więc pan liczysz, inżynierze?

Inżynier wzruszył niecierpliwie ramionami.

— Zapomniałeś pan widocznie o naszym motorze — odparł.

— Wcale nie zapomniałem, wiem jednak, że pańska „Polonia” nie może walczyć z wichrem unoszącym ją ku wschodowi z szybkością 100 km na godzinę.

— Ależ nie potrzebujemy z nim walczyć, nie istnieje on jak gdyby dla nas.

— Niezupełnie to rozumiem, inżynierze — mruczał Ford kręcąc głową.

— Otóż puścimy nasz aerostat, jak już mówiłem, z całą siłą motoru na południe, stara-jąc się mieć ciągle wiatr z boku. W ten sposób nasz aerostat będzie posiadał jakby ruch po-dwójny: jeden ku wschodowi, mniej więcej po równoleżniku i drugi, swój własny, po połu-dniku. Zapas paliwa wystarczy nam na czterdzieści godzin, w ciągu tego czasu, pędząc z szybkością 100 km na godzinę, znajdziemy się w pobliżu bieguna. No, do pracy — kończył Gromski z zapałem. — Teraz dopiero zobaczycie, czego może dokazać nasz statek powietrz-ny.

Zapał inżyniera udzielił się w oka mgnieniu towarzyszom. Ford zajął swe miejsce u steru. James począł krzątać się wraz z inżynierem około motoru, który znajdował się w doskonałym stanie.

— Kieruj pan prosto na południe! — zawołał Gromski.

— Nie przewidziałeś pan jednak najważniejszej trudności, inżynierze — odparł Ford.

— A to jakiej?

— Tej, że nie możemy trzymać się stale południowego kierunku, gdyż słońce znajduje się poza chmurami. Busola zaś w tych okolicach na nic się nam nie przyda. Koniec jej zwraca się raczej ku biegunowi magnetycznemu i nachyla się przynajmniej do 90°. Wszak Ross odkrył, że biegun leży mniej więcej pod 72° szerokości południowej i o 152° długości wschodniej. Przyrząd ten na nic nam się więc tutaj nie przyda.

— Nie sądź pan, kapitanie, że nie przewidziałem tego przed wyjazdem. Oto znany ci zapewne przyrząd — rzekł wróciwszy po chwili z kajuty — zwany giroskopem *. Nie potrze-buję panu przypominać, na czym polega jego działanie. Lecz sternikowi przyda się to wyja-śnienie. Otóż, kochany Jamesie, giroskop składa się z dysku, który obraca się szybko dookoła wolnej osi. Na zasadzie prawa bezwładności dysk taki, wirujący w pewnej płaszczyźnie, nie może bez działania siły ubocznej zmienić swego położenia. Nadamy mu ruch w płaszczyźnie pierwszego południka, zastąpi więc on nam doskonale kompas.

Po niejakim czasie Gromski umieścił w pobliżu sternika ów wspomniany giroskop, określił, pod jakim kątem należy utrzymywać balon, ażeby posuwał się prosto na południe, i zadowolony puścił na cały gaz silnik.

Skrzydła śruby poczęły się obracać, nasi żeglarze poczuli na twarzach słaby powiew, który niebawem zamienił się w prawdziwą wichurę. Dotychczasowa cisza, niczym nie zmąco-ny spokój, znikły nagle. Aerostat bowiem, nabrawszy własnej szybkości, przeciskał się gwał-townie przez atmosferę.

Zdawało się, że wątłe ciało balonu spłaszczy się lub rozedrze w kawałki pod ciśnieniem

 

* Czyt. żyroskop.

rozpieranego powietrza. Lecz nie. Wysmukłe, wrzecionowate ciało „Polonii” pruło atmosferę jak najlepszy parowiec fale morskie.

— To mi jazda! — zawołał sternik. — Teraz nasz balon sprawia się jak prawdziwy okręt.

Wskutek utraty spalanej benzyny aerostat wznosił się coraz wyżej. W parę godzin po puszczeniu w ruch motoru, znalazł się wśród warstwy obłoczków leżących niedawno o jakie 500 m ponad nim.

Kiedy nasi żeglarze po raz pierwszy ujrzeli się w obłokach, dziwiła ich nieruchomość tychże; obecnie jednak warunki zmieniły się zupełnie; balon posiadał własną prędkość, prze-latywał więc jak ptak pomiędzy chmurkami, roztrącał je brutalnie, przeszywał swym ciałem, rozgarniał potężnymi uderzeniami śmigła. Dokoła łódki tworzyły się wielkie wiry, obłoki wijąc się w dziwacznych kłębach, uciekały na wszystkie strony.

Ku górze chmury stawały się coraz gęściejsze, aerostatowi zastępowały drogę czarne, groźne masy, z których prószył śnieg. Fakt ten był bardzo na rękę Gromskiemu, gdyż opad atmosferyczny obciążał powłokę balonu, tworząc jakby naturalny balast, który przeszkadzał „Polonii” wznosić się zbyt wysoko. Inaczej należałoby wypuszczać od czasu do czasu pewną ilość drogocennego helu z powłoki. Kiedy śniegu nagromadziło się zbyt wiele, „Polonia” wypadała z chmur śnieżnych, pęd powietrza zgarniał nieco śniegu z jej ciała i dzięki tym manewrom jako tako utrzymywano się na pułapie 3000 m.

— Na razie jakoś nam się powodzi — rzekł Gromski nachylając się do ucha Forda, gdyż skutkiem warkotu silnika trudno było porozumiewać się. — Obawiam się jednak, że kiedy śnieg przestanie padać, pożegnam się z kilkudziesięciu metrami mojego helu. Nic jednak na to poradzić nie mogę. Dobrze, że posiadamy jeszcze dostateczny zapas benzyny. Silnik o sprawności 1500 koni mechanicznych zużywa kilkadziesiąt kilogramów paliwa na godzinę.

Przebywszy paręset kilometrów w pogodnej atmosferze, „Polonia” znowu napotkała ciężkie chmury; oto prąd powietrza, niosący zapas wilgoci z cieplejszych okolic, uwalniał się od niej sypiąc obfitym śniegiem na bezbrzeżne równiny Antarktydy. W końcu balon stał się tak ciężki, że trzeba było zwiększyć szybkość do maksimum, aby pęd powietrza zgarniał z powłoki nadmiar śniegu.

Widnokrąg zniknął zupełnie; nasi żeglarze widzieli pod sobą nieokreśloną falistą gra-nicę pomiędzy leżącymi niżej obłokami a ciemnym lazurem firmamentu. Aerostat znajdował się w odmiennym świecie, w jakiejś dziwnej krainie. Dookoła niego oko nie dostrzegało żadnego materialnego przedmiotu, przypominającego ziemię. Na tej wysokości wynoszącej 3800 m panował dotkliwy mróz. Termometr wskazywał 23° poniżej zera. Widocznie więc balon dosięgnął górnej granicy ciepłego prądu powietrznego. Ponieważ nic nie było wiadomo o kierunku wiatru panującego w tych wysokich warstwach atmosfery, przeto inżynier posta-nowił wycofać się z nich jak najprędzej.

Niska temperatura ułatwiła mu to zadanie. Gaz w balonie skurczył się silnie i pomimo działania promieni słonecznych „Polonia” opadła i znów znalazła się w nieco cieplejszej atmosferze.

Gromski obliczył na zasadzie spostrzeżeń astronomicznych, że „Polonię” dzieliła od bieguna przestrzeń jakichś 2000 km. Gdyby powietrze było zupełnie spokojne, to balon przebyłby tę drogę w kilkanaście godzin. Nie wahając się więc kierował aerostat prosto na południe, chcąc jak najbardziej wyzyskać okres pogody, na jaki szczęśliwie natrafiono. Nasi podróżni w miarę tego, jak balon zbliżał się do upragnionego celu podróży, napełniali swe serca nadzieją zwycięstwa. Przez sześć godzin podróż odbywała się bez żadnych wybitniej-szych przeszkód, lecz po upływie tego czasu Ford bardzo zaniepokoił się nagłym spadkiem barometru i obecnością ciemnych chmurzysk, które nie zwiastowały nic pomyślnego.

— Obawiam się, że nadchodzi orkan — rzekł. — Dziwię się, że dotychczas jeszcze burza nie pochwyciła nas w swoje szpony! Wiadomo bowiem, że o paręset kilometrów od bieguna wybuchają gwałtowne huragany, które trwają nieraz po kilka dni bez przestanku.

Gromski zaniepokoił się także tymi zmianami.

— Musimy porobić dokładne obserwacje kierunku wiatru. Jeżeli będziemy mieli do czynienia z cyklonem, czyli lokalnym wirem powietrznym, to na południowej półkuli kieru-nek wiatru odbywa się w nim tak, jak biegnie wskazówka na tarczy zegarka, to jest od lewej ręki ku prawej. Spuśćmy się nieco niżej, ażeby zaobserwować na skałach i lodach, dokąd nas unosi wicher. Zbadamy, gdzie leży oko cyklonu, i postaramy się zejść tej burzy z drogi, co nie będzie dla nas trudne dzięki znacznej szybkości, jaką rozporządza nasz aerostat.

Tak też postąpiono. Z wielkim żalem inżynier wypuścił z balonu nieco drogocennego helu, balon obniżył się znacznie, przebił się przez warstwę chmur zakrywającą ląd i teraz można było dokonać wzmiankowanych spostrzeżeń.

Zdołano z nich wyciągnąć ważny wniosek. Oto cyklon znajdował się na zachód od drogi balonu, ażeby zatem uniknąć spotkania z nim, należało kierować się ku wschodowi.

Nie namyślając się długo inżynier puścił się całą siłą motoru w pożądanym kierunku i „Polonia” uciekała jak spłoszona petrela od groźnego wiru.

Gromski pocieszał swoich towarzyszy, których ogarnął lęk przed niebezpieczeństwem, jakie im groziło.

— Huragan nie jest dla nas tak niebezpieczny, jak dla okrętu; znajdujemy się bowiem w oceanie powietrznym, nie zaś pośród grożących nam rozbiciem ławic lodowych. Gdybyśmy nawet zostali pochwyceni przez cyklon, to nie uczulibyśmy, że straszny wir unosi nas po linii spiralnej do swego środka, w którym panuje najmniejsze ciśnienie, zupełny spokój. Jako stary żeglarz, wiesz pan zapewne, że w tak zwanym oku cyklonu jest pogodne niebo, na którym widać w nocy gwiazdy, i dopiero kiedy okręt, na skutek postępowego ruchu cyklonu, dostanie się na przeciwną stronę tegoż oka, znowu zadmie z olbrzymią siłą huragan, lecz całkiem w przeciwnym kierunku. Mógłbym zatem zaryzykować i dać się porwać w objęcia zbliżającemu się cyklonowi. „Polonia” wirowałaby w nim przez kilka czy kilkanaście godzin, dotarłaby ko-niec końców do centrum wiru, a ponieważ powietrze jest tam wyrzucane w górę, przeto nasz balon wydostałby się prawdopodobnie bez szwanku z objęć burzy. Jednakże nie będę podda-wał „Polonii” takim karkołomnym eksperymentom, gdyż groziłoby nam wielkie niebezpie-czeństwo co prawda nie ze strony wiatru, którego byśmy wcale nie odczuwali, pędząc z nim razem. Niebezpieczeństwem tym byłaby zawieja śnieżna, która mogłaby tak bardzo obciążyć naszą powłokę, że koniec końców rzuciłoby nas na ziemię, a zetknięcie z lądem spowodowa-łoby natychmiastowe rozbicie naszego powietrznego statku. Gdybyśmy nawet zdołali ujść z życiem z tej katastrofy, to mając ograniczone zapasy żywności i paliwa zginęlibyśmy z głodu i zimna w tej straszliwej krainie, gdzie nie masz najmniejszego śladu życia. Tylko w pobliżu oceanu na wybrzeżach można napotkać foki, lwy morskie, a ryby — w morzu. Tutaj zaś moglibyśmy całymi dniami polować i nawet ptaka nie udałoby się nam zastrzelić.

— Muszę ci przyznać jak najzupełniejszą słuszność, kochany inżynierze. Za wszelką cenę musimy wyminąć ten przeklęty wir i spodziewam się, że za parę godzin, posuwając się z szybkością 100 km na godzinę, unikniemy tak niepożądanego dla nas spotkania.

„Polonia” pędziła więc całą silą swego motoru w kierunku wschodnim, lecz mimo to skręty nadbiegającego wiru dosięgnęły ją niebawem. Znaleziono się w gęstej, śnieżnej chmu-rze i w przeciągu niecałej pół godziny balon, obciążony tym gęstym opadem, zaczął zniżać się gwałtownie. Inżynier zwiększył szybkość, ażeby pęd powietrza nie pozwalał śniegowi osiadać zbyt grubą warstwą na powłoce; całe szczęście, że panował mróz dwudziestoparo-stopniowy i śnieg był suchy i sypki, inaczej bowiem nie odrywałby się od powierzchni balo-nu. Pomimo to wysokościomierz wskazywał już tylko wzniesienie 2000 m i nasi żeglarze z niepokojem zapuszczali wzrok w dal, lękali się bowiem, że lada chwila wyłonią się z tuma-nów śniegu szczyty jakichś gór, o które ich statek rozedrze się na strzępy.

Jednakże dzięki temu, że motor spalał znaczną ilość benzyny, „Polonia” zaczęła się znów dźwigać w górę. Po niejakim czasie niepokojąca zawieja śnieżna zmniejszyła się, po-wietrze stało się bardziej przezroczyste. Przelatywano nad płaskowzgórzem lodowym, które, jak się zdawało, sięgało aż do samego bieguna. Nigdzie w promieniu kilkudziesięciu kilome-trów nie sterczały żadne wyniosłości, lecz aerostat szybował paręset zaledwie metrów ponad lądem, chociaż wysokościomierz wskazywał wzniesienie 3000 m nad poziomem morza.

— Ależ ta Antarktyda to wyniosłe płaskowzgórze, w dodatku najeżone górami i wulka-nami! — zawołał kapitan skończywszy swoje obserwacje. — Jednakże jesteśmy jak w cie-mnym rogu; nie możemy zdjąć położenia geograficznego, gdyż słońce skryło się za chmurami i śnieg prószy w dalszym ciągu; nie wiadomo więc, gdzie się znajdujemy.

— To fatalne! — dodał inżynier. — Chciałbym wiedzieć, jaka jest obecnie siła i kieru-nek wiatru, i dlatego zamykam motor. Uniknęliśmy szczęśliwie spotkania z cyklonem, lecz należy zbadać, w jakim kierunku unosi nas obecnie prąd powietrzny.

Na wynik tych badań nie trzeba było długo oczekiwać. Dzięki giroskopowi zorientowa-no się, że aerostat płynie ku wschodowi z szybkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę.

— Musimy czekać cierpliwie, aż znowu ukaże się słońce — rzekł inżynier. — Ażeby jednak nie tracić drogiego czasu, puścimy się znowu prosto na południe z umiarkowaną szyb-kością, gdyż musimy oszczędzać nasz zapas benzyny. Pozostało nam zaledwie 600 l drogo-cennego płynu, co nam prawdopodobnie wystarczy, ażeby dotrzeć do bieguna.

Jednakże niebo nie rozjaśniało się, choć godziny mijały jedna za drugą. Położenie stawało się kłopotliwe. Nasi żeglarze bowiem nie mogli w żaden sposób dowiedzieć się, gdzie znajduje się balon. Przypuszczano, że biegun południowy nie leży dalej aniżeli jakieś 200-300 km. Kiedy według obliczeń przebyto już tę przestrzeń, niebo pozostawało nadal zachmurzo-ne.

— Nie wypada nam nic innego, jak wylądować w jakim bezpiecznym miejscu i czekać na ukazanie się słońca, ażeby dokonać pomiarów astronomicznych. Dostrzegam, że wieje obecnie bardzo słaby wiatr; znajdujemy się bowiem, jak przypuszczam, w samym centrum cyklonu, gdzie powietrze powinno być całkiem nieruchome.

Wypuszczono nieco gazu z balonu i „Polonia” bujała o kilkadziesiąt metrów zaledwie ponad ziemią, a raczej ponad powierzchnią lodowca, pooraną głębokimi rozpadlinami i zarzu-coną głazami, które lodowiec przyniósł zapewne z jakichś gór leżących w tych okolicach. Gromski wyrzucił kotwicę żelazną, która jakiś czas wlokła się po lodzie, aż natrafiwszy na jakiś wielki głaz, mocno się oń zaczepiła.

— Czy już znajdujemy się u bieguna, kapitanie? — zagadnął sternik gotując się powitać ten fakt głośnym „hura”.

— Niestety — odparł inżynier — nie mogę cię zapewnić, że tak jest. Musimy czekać, aż się pokaże słońce, które pozwoli określić, gdzie się znajdujemy. Jak na złość jednak, nie wychyla się ono spoza chmur, nie wypada nam więc nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać.

— I czekać tu w powietrzu, na takim mrozie?! — zawołał poczciwy sternik przyjrza-wszy się termometrowi. — 35° poniżej zera, kapitanie. Włożyłem już na siebie wszystko, co miałem najcieplejszego, pomimo to przemarzłem do kości.

— Nic na to poradzić nie mogę — odparł inżynier z uśmiechem. — Możemy najwyżej sporządzić gorącą wieczerzę. Mocna kawa z rumem doskonale nam zrobi.

W tych smutnych okolicznościach należało zebrać całą swoją cierpliwość, żeby nie upaść na duchu. Balon pod działaniem bardzo słabego wiatru tkwił spokojnie wśród bez-brzeżnej pustyni i na razie podróżni nie mieli nic lepszego do roboty, jak powłazić w śpiwory i pogrążyć się w głębokim śnie.

Tylko inżynier nie zmrużył oka, pochłonięty głębokimi rozmyślaniami.

 

 

U CELU

 

Gromski pozwolił swoim towarzyszom spać bez przerwy przez 12 godzin, przeczuwał bowiem, że niebawem będą musieli wytężyć wszystkie swe siły, ażeby znaleźć się u tak upra-gnionego celu podróży. Podczas rozmyślań nakreślił on sobie szczegółowy plan dalszego działania. Kiedy kapitan i sternik zbudzili się, doskonale wypoczęci, zapoznał ich ze swoimi planami.

— Jak widzicie, panowie, słońce ciągle znajduje się poza chmurami, nie możemy więc określić jego wysokości nad widnokręgiem. Co za tym idzie, nie mamy sposobu zorientowa-nia się, jak daleko znajdujemy się od bieguna. Przypuszczam jednak, że dzieli nas od niego przestrzeń kilkudziesięciu kilometrów, którą łatwo moglibyśmy przebyć w ciągu pół godziny. Lecz w jakim kierunku płynąć ma nasza „Polonia”? Gdybyśmy, stosując się do wskazań giro-skopu, lecieli nadal wprost na południe, to, być może, minęlibyśmy ten punkt matematyczny, w którym przecinają się wszystkie południki ziemskie. Z drugiej strony jednak nie należy tracić czasu daremnie. Przygotujemy się zatem do podróży pieszej po tym kolosalnym lodowcu, u wierzchołka którego, jak sądzę, znajdujemy się obecnie. Wszak wysokościomierz wskazuje 3800 m wzniesienia, z tego łatwy wniosek, że spoczywamy w najbardziej południo-wym punkcie świata. Praktycznie zatem ujmując sprawę, dochodzę do wniosku, że znajduje-my się u celu, lecz sprawdzić tego niestety nie potrafimy w obecnych warunkach atmosfery-cznych. Słońce, jak na złość, nie chce się ukazać, widocznie znajdujemy się w samym centrum cyklonu, bo i powietrze jest prawie spokojne. Lękam się, że i tutaj może zdarzyć się jakaś kolosalna burza. Przygotujcie więc, kochani przyjaciele, saneczki, naładujcie na nie najpotrzebniejsze zapasy żywności, kilka blaszanek z benzyną, kuchenkę i puśćcie się w południowym kierunku, robiąc po drodze pomiary; ja zaś pozostanę w gondoli, gdyż byłoby szaleństwem zostawić bez opieki nasz jedyny środek komunikacji. W razie utraty jego zginę-libyśmy bez ratunku w tej okropnej pustyni. Kiedy pojawi się gwiazda dzienna, zrobię możli-wie najdokładniejsze spostrzeżenia astronomiczne, podejmę kotwicę, po czym z wielką łatwością, krążąc tu i tam, odnajdę was na lodowcu.

Kapitan Ford musiał przyznać, że na razie nie można było obmyślić praktyczniejszego planu działania. Obaj ze sternikiem zabrali się zatem do pracy; zmontowali jesionowe sanecz-ki i naładowali na nie: namiot jedwabny, dwa śpiwory, zapasy żywności na dwa tygodnie, kuchenkę, 35 l nafty, fuzję myśliwską, kawał liny, dwie okute laski i inne drobne przedmioty.

Na tych przygotowaniach zleciało kilkanaście godzin. Wyglądano niecierpliwie słońca, lecz nie doczekano się jego widoku. Kapitan, znużony bezczynnością i brakiem ruchu, z największym zapałem puścił się w drogę. Sternik ze swej strony był także pełen entuzjazmu. Zaprzęgli się obaj do saneczek, które ważyły około 200 kg razem z ładunkiem, i raźnie posuwali się naprzód w kierunku leżącego na południu szczytu skalnego, który służył im za drogowskaz. Inżynier przy pożegnaniu zapewnił swych towarzyszy, że skoro tylko zorientuje się w położeniu geograficznym, natychmiast podąży ich śladami.

Dla bezpieczeństwa balonu ściągnięto go na samą powierzchnię lądu i obciążono gondolę bryłami lodu, ażeby wyrównać ubytek ciężaru kapitana, sternika i ładunku. Dołożono ponad to paręset kilogramów, ażeby silniejszy wiatr nie poderwał balonu z ziemi. Gromski pozostał więc samotny i z utęsknieniem wpatrywał się w niebo, czy spoza chmur nie ukaże się tarcza słoneczna. Upłynęło już całe 24 godziny od rozstania z towarzyszami, kiedy naresz-cie na krótki moment wychyliło się nisko stojące nad widnokręgiem i prawie nieruchome słońce. Inżynier skwapliwie skorzystał z tej sposobności i z możliwie największą dokładno-ścią zmierzył sekstansem wysokość słońca. Powtórzył parokrotnie pomiary, wyprowadził z nich średnią arytmetyczną i otrzymał w rezultacie liczbę 89°46' i 30" szerokości południowej. A zatem „Polonia” znajdowała się tuż w pobliżu bieguna południowego. Należało czym prędzej puścić w ruch motor, wyrzucić nieco balastu i udać się na poszukiwania towarzyszy błądzących w pustyni śnieżno-lodowej. Powietrze było prawie całkiem spokojne, balon posu-wał się zatem z bardzo małą szybkością, zakreślając spiralne linie w przestrzeni. Gromski z lunetą w ręku spoglądał od czasu do czasu na rozciągające się pod jego stopami pustkowie, tonące w oślepiającym blasku śniegu oświetlonego ukośnie promieniami słońca. Tropienie towarzyszy zajęło parę godzin drogiego czasu. Koniec końców Gromski przez lunetę spo-strzegł jakiś czarny punkcik nad szparą w lodowcu i przez szkła przekonał się, że jest to kapi-tan Ford we własnej osobie.

— Gdzież jednak, u licha, znajduje się sternik?! — zawołał głośno Gromski zaniepoko-jony tym, że kapitan jest sam.

Za chwilę „Polonia” szybowała tuż nad głową dzielnego marynarza, który usłyszawszy warkot silnika zaczął dawać obiema rękami sygnały. W ruchach jego czuć było wyraźny niepokój, jakby zew o pomoc. Gromski, nie namyślając się długo, wyrzucił kotwicę, wypuścił nieco gazu z balonu. Żelazny hak utkwił akurat w szczelinie lodowca, nad którą stał kapitan.

— Nadleciałeś pan w samą porę! — krzyczał Ford. — Ulegliśmy katastrofie, o mały włos nie zginęliśmy obaj w tej zdradzieckiej przepaści. Nieszczęsny James chciał się przepra-wić poprzez mostek ze zmarzniętego śniegu i przeciągnąć po nim saneczki. Te jednak były zbyt ciężkie, tak iż most zawalił się pod nimi i spadły w tę przeklętą szczelinę, pociągając za sobą sternika. Tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zdołałem wymknąć się w ostatnim momencie spod rzemienia, który miałem przewieszony przez prawą rękę, i zostałem tutaj. Od godziny daremnie usiłuję przyjść mu z pomocą. Na szczęście żyje on, lecz jest mocno potłuczony i wzywa mojej pomocy. Mamy kawałek liny, lecz ten pozostał na sanecz-kach, jakże więc wyciągniemy z tej lodowej przepaści dzielnego Jamesa i nasz bagaż. Jeżeli mam prawdę powiedzieć, byłem bliski rozpaczy. Opuścić się w tę otchłań, która może mieć kilkadziesiąt metrów głębokości, nie będąc opasanym liną dobrze umocowaną na występie lodowca, byłoby istnym szaleństwem. Mam nadzieję, że we dwóch damy sobie radę. Czy w gondoli znajduje się jeszcze jakaś linka dostatecznie mocna? — dodał podając dłoń Grom-skiemu, który właśnie zabierał się do wyskoczenia na lód.

— Podaj mi pan kilka brył lodu — rzekł Gromski — gdyż inaczej nie mogę wyskoczyć z łódki.

Kapitan w mgnieniu oka uczynił zadość życzeniu inżyniera. Obciążona dostatecznie „Polonia” nie mogła już poderwać się w powietrze.

W podręcznym składziku z narzędziami znajdowało się kilkadziesiąt metrów mocnej jedwabnej linki, wraz z zapasową kotwicą. Gromski obwiązał ją sobie dookoła pasa i spraw-dziwszy, czy węzeł jest dobrze zadzierzgnięty, zwrócił się do kapitana:

— Trzymaj mnie pan mocno.

— Może pan być spo

Date: 2016-02-19; view: 358; Íàðóøåíèå àâòîðñêèõ ïðàâ; Ïîìîùü â íàïèñàíèè ðàáîòû --> ÑÞÄÀ...



mydocx.ru - 2015-2024 year. (0.006 sec.) Âñå ìàòåðèàëû ïðåäñòàâëåííûå íà ñàéòå èñêëþ÷èòåëüíî ñ öåëüþ îçíàêîìëåíèÿ ÷èòàòåëÿìè è íå ïðåñëåäóþò êîììåð÷åñêèõ öåëåé èëè íàðóøåíèå àâòîðñêèõ ïðàâ - Ïîæàëîâàòüñÿ íà ïóáëèêàöèþ